Szlakiem Jedwabnym czyli nie wiadomo gdzie byle na wschód

25 Mar

W Tunezji strzelają. W Iranie podobno też nie jest za wesoło. Armenia gryzie się z Azerbejdżanem o terytorium przygraniczne. Z wizą do Izraela nie wpuszczają do żadnych krajów arabskich, a Irańska wiza zamyka nam drzwi do Stanów Zjednoczonych. Lot do Turcji z dużą dozą adrenaliny można odbyć nad Ukrainą choć w sumie nad Alpami też jest rześko bo właśnie rozbił się samolot i zginęło 150 osób. W Indiach gwałcą, o Tybet dalej walczą i tylko na wyspach Vanuatu jest spokojnie bo połowę ludności zmiótł huragan.

A świat jak gdyby nigdy nic dalej się kręci. Dostojnie, spokojnie, niezmiennie. Właśnie ruszyliśmy go poznawać, pełni energii, zapału i wiary że może Azja zaoszczędzi nam tych wszystkich tragedii. Bo że ma wiele wspaniałych rzeczy do zaoferowania to już wiemy- dzisiaj wylądowaliśmy w Stambule. Co dalej pozostaje niewiadomą, i to jest właśnie to za czym najbardziej tęskniliśmy.

Agata

image

Ziemia Ognista

24 Lu
Do dziś pamiętam spotkanie z polarnikiem Markiem Kamińskim. Nie tylko zdobył oba bieguny Ziemi ale i przeszedł pustynię Gibsona w Australii. Ktoś z publiczności zadał mu pytanie, które warunki są trudniejsze dla człowieka. ‚Zimno oczywiście. W ekstremalnych temperaturach to właśnie zimno nie znosi pomyłek. W upale masz około 1.5h na ogarnięcie się i zweryfikowanie swojego działania. W lodowatej temperaturze masz raptem 15 min. Potem już tylko śmierć.’

Zapadło mi to mocno w pamięć i przypomniało się akurat jak byliśmy w Patagonii. Bo Patagonia i Ziemia Ognista jest ognista tylko z nazwy. Temperatura w lecie za dnia sięga plus 15 stopni. W nocy niestety dużo mniej. Do spania zakładałam na siebie dosłownie wszystko co było pod ręką- dwie czapki, 3 pary skarpetek, dwie pary spodni, dwie pary rękawiczek, kurtkę a i pewnie przykryłabym się Tomkiem gdyby ten nie odmówił współpracy, szczelnie zawiniety we własny kokon. Zimno było wstrętne. Za dnia przy marszu człowiek się rozgrzał, czasami i słoneczko dopisało ale noc była koszmarem. Tomek niejednokrotnie  próbował ratować sytuacje ciepłą herbatą o 3 w nocy ale i ona działała na krótko. Co tu dużo mówić, 5 stopni w namiocie było po prostu bolesnym przeżyciem.

Za to za dnia, przemarznięte noce rekompensował wiatr. Wiało tak, że urywało łeb w związku z tym o dyskomforcie zimna człowiek bardzo szybko zapominał. Momentami wiatr był taki, że nie mogłam w ogóle iść, czasami musiałam trzymać się Tomka żeby mnie nie zwiało ze szlaku a w innych momentach zastanawialiśmy się nad wrzuceniem kamieni do mojego plecaka jako dodatkowego balastu dociążającego. Bardzo pomocne okazały się kijki trekkingowe. Nie tylko świetnie spisały się odciążając kolana ale i pomagały przy utrzymaniu równowagi gdy podmuchy wiatru niespodziewanie uderzały z różnych stron. Na dodatek trzeba było pilnować naszego dobytku. Tomkowi notorycznie zwiewało okulary z nosa, czapkę z głowy a paski od plecaka chlastały nas po twarzy. W nocy ściany namiotu składały się na pół, biły po głowie po czym z impetem wystrzeliwały jak popcorn by powrócić na swoją pierwotną pozycję. Wiatr w Patagonii był naprawdę niezłym wyzwaniem.
Skąd zatem przy takim wietrze i takiej temperaturze nazwa Ziemia Ognista? Ano, nie ma nic wspólnego z warunkami atmosferycznymi. Musimy się cofnąć aż do czasów Magellana, którego załoga, zdobywając tamtejsze tereny widziała poświatę i ogniste wybuchy znad lądu. Światło prawdopodobnie pochodziło od ognisk palonych przez Indian Ona, zamieszkujących to miejsce i dzielnie broniących swoich terenów przed inwazją kolonizatorów. Jak wiemy z historii, nie odstraszyło to ich jakoś specjalnie ale i nas warunki pogodowe też nie zniechęciły. Patagonia ma znacznie więcej do zaoferowania niż mróz i wiatr ale o tym już niedługo.

Agata

Glacier Grey Chile

Żółte taksówki w NYC czyli na tropie Yellow Cab!

15 Paźdź

Pewnie każdy słyszał i  widział a niektórzy może i mieli okazję do przejażdżki słynną nowojorską taksóweczką.

Każda autentyczna taksówka nowojorska ma zamocowany na przodzie maski oficjalny medalion a wewnątrz płytę z grubego plastiku, dzielącą kierowcę od pasażerów. Na dachu taksówki są dwa oznaczenia świetlne. Jeśli numer taksówki jest włączony, oznacza to, że taksówka jest wolna i przyjmuje pasażerów; w odwrotnym przypadku możemy zapomnieć o kursie.

Troszkę o tej magicznej koncesji na prowadzenie żółtej taksówki czyli o tak zwanym medalionie. Jest jednym z najcenniejszych papierów wartościowych w całych Stanach, choć faktycznie zrobiony jest z aluminium. Jego cena w 2009 wynosiła skromne… ponad 750 tyś $! Te grubo ponad pół miliona dolarów ma wymiary tabliczki czekolady. Jeszcze w 1947 r. taką licencję można było kupić bez żadnych problemów za 10 dolarów, jednak ze względu na lawinowo rosnący tłok na ulicach władze zmuszone były zredukować liczbę medalionów do sztywnego poziomu 12 tys. egzemplarzy. Miedzy innymi dlatego kawałek aluminiowej blachy w ciągu kilkudziesięciu lat podrożał o 23 tys. proc.! Dziś koncesje przyśrubowane są dumnie do samochodowych masek.  Aby było jeszcze ciekawiej, w przeważającej większości to nie właściciele medalionów prowadzą taksówki. Medaliony dzielą się na indywidualne i korporacyjne. Właściciele tych pierwszych mają obowiązek sami wozić pasażerów; właściciele tych drugich – za grube pieniądze – mogą licencjonowane taksówki podnajmować licencjonowanym kierowcom. Dlatego, choć medalionów jest trochę ponad 12 tys., Nowy Jork ma ponad 40 tysięcy taksówkarzy.

Nowojorskie taksówki i Manhattan, pogodzenie ze sobą tych dwóch żywiołów okazało się na tyle skomplikowane, że stało się tematem uniwersyteckich studiów. Ale nawet one niewiele pomogły. Na wyspie długości 21 km i szerokości 4–12 km porusza się dziennie ponad milion pojazdów. Spośród tej masy intensywnym żółtym kolorem wyróżnia się dokładnie 12 187 taksówek. Według policyjnych statystyk ulice Nowego Jorku są dla kierowców najniebezpieczniejszym miejscem na całym kontynencie, a co roku wydarza się w mieście 4,5 tys. wypadków z udziałem żółtych taksówek.

Te charakterystyczne pojazdy są też często pierwszym miejscem pracy dla ludzi, którzy przyjechali tu spełnić swoje marzenia.

Większość kierowców nowojorskich taksówek to muzułmańscy imigranci z Afryki, Azji i Bliskiego Wschodu. „To miasto stworzyło nieludzki system transportu z upokarzanymi, źle opłacanymi i przede wszystkim niebezpiecznymi kierowcami, którzy pracują po 12 godzin na dobę w warunkach ekstremalnego stresu” twierdzi Edward G. Rogoff, profesor zarządzania w Baruch College, zajmujący się naukowo przemysłem taksówkarskim.

Sami taksówkarze uważają się jednak za szczęśliwych posiadaczy medalionu.  Na Manhattanie numery ulic, będące jednocześnie ich nazwami, rosną z południa na północ, a numery alei ze wschodu na zachód. Aleje i ulice przecinają się pod kątem prostym. Dlatego właśnie, żeby w Nowym Jorku zostać licencjonowanym taksówkarzem, wystarczą trzy rzeczy: prawo jazdy, prawo legalnego pobytu w USA i podstawowa znajomość angielskich liczebników. Kilkanaście godzin kursu, kilkugodzinna wycieczka autokarem po mieście, podczas której instruktor pokazuje kursantom, jak dojechać do dwóch największych lotnisk, dworców autobusowych i mostu Brooklińskiego. Potem już tylko test, czyli wytyczenie trasy przejazdu na mapkach i już jesteś nowojorskim taksówkarzem.

Tematem oddzielnym jest samo dogadanie się z naszym wesołym taksówkarzem. Prawie zawsze jest to istna komedia.

Biorąc pod uwagę, że nie wszyscy taksówkarze są w stanie dostrzec różnicę w wymowie pomiędzy Avenue A a Eighth Avenue, nowe nazwy potrafią nieoczekiwanie skomplikować najprostszą nawet podróż. „Jeżeli spieszno nam na ulicę 40, najlepiej od razu poprosić na Forty Second Street i uniknąć dziesięciominutowej dysputy lingwistycznej pod hasłem „What the fuck is forftfieh, ftfeh, feh, man?” radzi nowojorska prasa.

Czasem złapanie taksówki także może graniczyć z cudem J  Najsłynniejsza pora to tzw. Broadway Time. Mniej więcej na godzinę przed północą z kin, teatrów i kabaretów na Broadway wylewa się kilka tysięcy ludzi. Najbardziej teatralna ulica świata na kilkadziesiąt minut zamienia się w scenę zawziętej walki o taksówki między potencjalnymi pasażerami. „Aby złapać mknący żółty bolid, trzeba mieć nie tylko szczęście, ale również sporą dozę zimnej krwi i bezczelności. Nie wolno zawahać się przed takimi działaniami jak oblanie kawą biznesmena w garniturze Prady, kopnięcie w goleń zakonnicy czy dźgnięcie parasolem niewidomego”- to słowa z poradnika jednej z lokalnych gazet. Oprócz Broadway Time podobne sceny zdarzają się, choć w nieco mniejszym nasileniu, na całym Manhattanie przez większą część popołudnia, a w okolicach Wall Street praktycznie cały dzień.

Z innych ciekawostek- policjantom biorącym udział w akcji przepisy gwarantują przejęcie dowodzenia nad każdą z 12 tys. żółtych taksówek. W Nowym Jorku ta metoda jest najlepszym sposobem zachowania anonimowości do ostatniej chwili, dlatego stosunkowo często korzystają z niej nieumundurowani agenci.  Są trzy zawody, które dla dobra Nowego Jorku muszą ze sobą współpracować : taksówkarze, policjanci i prostytutki, czyli najważniejsze zawody w stolicy świata. Bywa, że dziewczyny, które są bez kasy i dopiero jadą do klienta, oferują taksówkarzom szybką usługę na zasadzie barteruJ Nowojorski policjant za takie igraszki może wlepić nawet tysiąc dolarowy mandat, ale dobrze wie, że kolorowy kierowca, z którym zazwyczaj nie jest nawet w stanie do końca się porozumieć, to jego naturalny sojusznik.

Co do dbania o swoje miejsce pracy czyli o wspomnianą taksówkę też bywa różnie. Jedni na przednim siedzeniu potrafią mieć górę śmieci aż pod sufit więc wolnych miejsc jest tylko trzy z tyłu, o opcji zabrania czwartej osoby nie ma mowy.  Z przodu taksówkarz ma swój dom. Widziałem taksówki gdzie kierowca miał w środku kwiatki w doniczkach, rybkę w szklanej kuli, podświetlenie w różnych kolorach oraz świece (?!). Tak,  też byłem mocno zaskoczony i nawet wychwaliłem go, że ma bardzo po domowemu i że to chyba najfajniejsza taksówka jaką widziałem na co on pięknie podziękował i powiedział że to nie koniec projektu i jeszcze będzie starał się ulepszać to cudo.

Jak widać sposobów na upiększenie swojego pojazdu a tym samym na przyciągnięcie klientów taksówkarze mają mnóstwo. Czasem ich pomysłowość wręcz szokuje,  głównie nas Europejczyków, ale nie zapominajmy że oni pochodzą z innych kultur bo w tej chwili taksówkarze są zazwyczaj z Bangladeszu, Pakistanu i Indii więc ich myślenie o biznesie i o tym jak ma wyglądać pojazd do przewożenia ludzi  jest całkowicie odmienny od naszego. Wiadomo żeby klient był zadowolony musi grać muza na maxa, wszystko ma się świecić, kadzidełka mają pachnieć i dopiero wtedy klient może wsiąść do tego magicznego pojazdu.

Większość z taksówkarzy jest uśmiechniętych, lubią pogadać o wszystkim a jak nie ma o czym to i o pogodzie. Opowiedzą wam chętnie o swoim kraju a i o tenisie na czas trwania US Open można pogadać z Pakistańczykiem, kierowcą który przyznam, że zaskoczył mnie swoją dosyć  sporą wiedzą w tym temacie. Większość także chętnie udzieli ci rad co, jak i gdzie w Nowym Jorku, choć często sami go dobrze nie znają ale przecież liczą się chęci. Pogadać z nimi zawsze warto ale już ze słuchaniem rad należy być ostrożnym.

Co do ich stylu prowadzenia to wiadomo- jak jadą to wszyscy na raz, jak stoją to też razem, jak myją samochody to jeden za drugim a jak tankują to po dziesięciu do jednego dystrybutora J

W przeciwieństwie do naszych taksówkarzy Ci nowojorscy w dużej mierze nie potrafią jeździć a raczej potrafią ale tylko do przodu, przepisy drogowe ich nie obowiązują (ale to mamy też u siebie w Polsce), więc widać taksówkarz stoi ponad prawem i to niezależnie od kraju.  Bo taksówkarz to stan umysłu, tak mówią 😉

Na koniec tylko dodam że to chyba jedna z ciężej pracujących grup w NYC bo jeżdżenie taksówką po 12h dziennie wcale nie jest łatwe a wynagrodzenie też do najwyższych nie należy, więc jeśli kiedyś będziecie mieli  okazję trafić na takie cudeńko nie zapomnijcie pochwalić taksówkarza i zostawić mu kilku dolarów napiwku może nie wszyscy ale większość na niego zasługuje.

I co by nie mówić, wybuchowa mieszanka taksówkarzy, właścicieli medalionów  i specyfiki tego zawodu powoduje że to właśnie Yellow Cabs są jedną z ikon Nowego Jorku.

Tomek

DSC00453

 

DSC00450

Sprzęt na wyprawę dookoła świata

8 Wrz

Jako że pogoda na świecie jak wiemy bywa różna a podróżowanie zazwyczaj wiąże się z przekraczaniem wielu stref klimatycznych, logistyczne ogarnięcie i przygotowanie naszych plecaków a właściwie tego co się ma w nich znaleźć było jak dla mnie największym dotychczasowym wyzwaniem.

Wiązało się to z godzinami spędzonymi przed komputerem, czytaniem rankingów, blogów porad itp. Itd.

Kolejne godziny spędziłem w sklepach turystycznych bo mam taki charakter, że jak nie dotknę i nie zobaczę to nie uwierzę. A może wynika to z tego, że mam Tomasz na imię 😉

Przejdźmy jednak do rzeczy czyli co po kolei zabrać ze sobą. Maksymalnie co postanowiliśmy ze sobą dźwigać to 15 kg – cięższy plecak przy dłuższym użytkowaniu jest zwyczajnie męczący a w takich Himalajach potrafi dać nieźle popalić, zatem 15 kg to wg mnie absolutne maximum i mówię tu o swojej osobie bo dla żonki wyznaczyliśmy limit 12 kg. Jakby tak przeliczył to na wagę ciała to wychodzi że ona ma gorzej ale fakt że twarda z niej sztuka bo taki plecak to ¼  jej wagi.

  1. Plecak : Deuter AirContact. Świetny plecak transportowy z niesamowicie wygodnym systemem nośnym variflex. Koszt około 900 zł
  2. Śpiwory: LaFuma warm’n light puchowe o wadze około 600g sztuka, z temperaturą komfortu około 5 stopni ale przyznam, że wcale tak komfortowo nie jest i trzeba się w nich ciepło ubierać przed snem jeśli temp jest bliska 0. Niestety coś za coś, ciepłe śpiwory zazwyczaj maja około 1kg co dla nas było stanowczo za dużo. Koszt śpiworu to około 400 zł
  3. Namiot : Nemo Morpho 2p z pompowanymi poduszkami zamiast stelaża. Jest to namiot jednowarstwowy i przyznam że pomimo korzystania z niego w tropikach gdzie lały się na niego wiadra wody z nieba dał radę i chyba spełnił pokładane w nim oczekiwania. Waży raptem 2 kg a rozłożenie go to jakieś 5 min roboty. Ma bardzo dobra wentylację no i miejsca wystarczy na 2 osoby z plecakami więc jest dobrze. Koszt 1800 zł
  4. Karimaty : Nemo ZOR 20R. Świetna dmuchana karimata o wadze 400g. Koszt 300 zł
  5. Kuchenka: JetBoli Ti SOL która dopiero zostanie przetestowana w Patagonii więc damy znać jak poszło ale wszyscy chwalą sobie ten produkt. Koszt 450 zł i to chyba jej największa wada
  6. Bukłaki na wodę o pojemności 2L Osprey. Szczególnie przydatne przy długim trekkingu. Koszt około 100 zł
  7. Kijki trekkingowe: nasze to LEKI- znana i sprawdzona firma (niestety chyba przy okazji najdroższa). Udało nam się kupić kijki z dużym rabatem około 50 % więc ja np. za swoje karbonowe zapłaciłem ‘tylko’ 300 zł.

Tak wygląda niezbędny a raczej podstawowy ekwipunek każdego kto chciał by się poszwędać po świecie i nie kręcą go resorty 5 gwiazdkowe ani szwedzki stół na śniadanie.

To niestety tylko część rzeczy które potrzebujemy ze sobą zabrać. Oczywiście możemy zrezygnować z kijków czy bukłaków na wodę ale takie rzeczy jak lekki namiot czy dobry śpiwór będą nam niezbędne.

Do podanego ekwipunku musimy dodać jeszcze całą listę pozostałych różnych różności które będziemy ze sobą taszczyć jak np. : nóż (najlepiej multitool), sztućce (nasze są ze stali lotniczej bardzo lekkie), latarka, apteczka (o tym później bo to ważny temat).

No i ostatnia rzecz która zdecyduje o tym czy będzie nam komfortowo w czasie podróży to oczywiście ciuchy (nie możemy wziąć dwóch walizek na kółkach). Ich wybór jest chyba trudniejszy niż się zdaje, musimy przede wszystkim mieć rzeczy na każdą porę roku czy to ciepło czy zimno. O ile łatwiej jest się spakować w tropiki bo tam w sumie krótkie spodnie i koszulka to i tak nadmiar o tyle problem powstaje przy strefach gdzie klimat a raczej temperatury są mocno zróżnicowane jak np. wspomniane Himalaje gdzie w ciągu dnia na wysokości 4000 m będzie około 20 stopni i słoneczko a w nocy temperatura spokojnie spada poniżej zera. Wodoodporna kurtka i porządne spodnie to absolutna podstaw, obowiązkowo dobre buty za kostkę no i oczywiście ubieramy się na cebulkę. Rękawiczki, czapka, kalesony to takie kolejne niezbędniki. Dobór ciuchów jednak zostawiam wam bo nawet jak zmarzniecie to najwyżej kupicie sobie jakiś ciepły miejscowy sweter poza tym przy długim podróżowaniu należy raczej nastawić się na kupowanie pewnych rzeczy po drodze aby zbytnio nie obciążać plecaka.

Jak zdecydować ile tego wszystkiego ze sobą zabrać? Przecież 7 x podkoszulki, spodni 4 pary,  majtek 7 sztuk itd. raczej się nie da więc proponuję spakować plecak w niezbędny sprzęt który chcemy wziąć, postawić go na wagę i założyć sobie jakiś limit jak chociażby u nas- ja mam max 15kg. Potem trzeba zobaczyć ile to łącznie waży a to ile kg nam zostało można dopakować niezbędnymi ciuchami. Wierzcie mi nie będzie to proste i zacznie się metoda eliminacji ale podróżowanie to przecież sztuka kompromisu 😉

Mam nadzieję że tym którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę troszkę pomoże ten wpis i łatwiej będzie im ogarnąć przygotowania do podróży. Pamiętajcie też że w dobry sprzęt warto zainwestować bo raz że zazwyczaj mniej waży dwa jest bardziej wytrzymały i będzie wam służył latami. Tanie rzeczy sprawdzają się na biwakach ale przy poważnych wyzwaniach potrzebujemy poważnego sprzętu, który pozwoli nam jeszcze bardziej cieszyć się ze zdobywania i poznawania świata oraz jego żywiołów.

Na koniec kilka gadżetów w które my postanowiliśmy się wyposażyć a które może przypadną wam do gustu :

  1. Letherman Skeletool CX prezent od kochanej żony + komplet końcówek (oj przydatne). Polecam jako facet     http://www.leatherman.com/19.html
  2. Kamerka GoPro Hero 3- rewelacja w każdych warunkach
  3. Jeszcze nie komputer ale już wygodne urządzenie do pisania bloga i nie tylko czyli Samsung Note 3 (bo jakoś nie wyobrażam sobie taszczenia ze sobą laptopa)
  4. Kompas : to już do wyboru do koloru ale fajnie jest mieć
  5. Life Straw czyli słomka życia. Jeszcze nie testowana ale filtruje do 1000 l wody i oczyszcza z 99 % nieczystości. Postanowiliśmy zabrać tak na wszelki http://www.buylifestraw.com/products/lifestraw-personal
  6. Pasy na dokumenty Sea to Summit- naprawdę warto zabrać coś takiego dla bezpieczeństwa
  7. Pen Drive Corsair Survivor czyli taki co to dużo może wytrzymać 😉
  8. Latarka Mactronic- niesamowita moc jak na taką wielkość. Posiada kilka opcji wraz z nadawaniem S.O.S. Szczerze polecam, zwłaszcza że to rodzimy wyrób polski http://www.mactronic.pl/pl/products/mx/1943/latarka_black_eye_780lm_ladowalna/8753.html
  9. Ręczniki szybkoschnące Sea to Summit
  10. Gwizdek tytanowy- to tak w sumie nie wiem po co ale fajny, lekki, głośny i może kiedyś się przyda (ale oby nie)
  11. Polecam karabińczyki z taśmą, takie wspinaczkowe, co to łatwo i szybko można tym spiąć plecaki czy przypiąć na dachu autobusu do rurki co by ich po drodze nie zgubić
  12. Poduszki do namiotu- jak najlżejsze bo czasem jednak fajnie jest nie zasypiać na kawałku bluzy pod głową tylko namiastce poduszki (chyba taki atawizm)

Udanych zakupów! 🙂

Tomek

Wisienka na torcie w wydaniu meksykańskim czyli gangi, narkotyki i oddziały specjalne

21 Sty

Podróżując trzymamy się paru żelaznych zasad. Pierwsza jest taka, że przemieszczamy się tylko za dnia. Miejscowości przygraniczne omijamy bokiem a już na pewno nie jedziemy po ciemku na trasach granicznych gdzie można spotkać różne kartele, oddziały specjalne a od czasu do czasu blokady i łapanki drogowe. Kolejna zasada mówi, żeby przed przekroczeniem granicy dowiedzieć się jak wygląda sytuacja na głównych trasach. Jako że przyszło nam wracać do Stanów Zjednoczonych doinformowałam się stosownie. Przyznaję, wolałam nie wiedzieć co przeczytałam ale też i bez przesady, informacje często podają na wyrost. W każdym razie, plan był taki że dojeżdżamy do San Fernando, małego miasteczka oddalonego w bezpiecznej odległości od Matamoros czyli granicy z USA a dnia następnego witamy amerykańską ziemię.

Na jakieś 200km przed granicą zaczynają sie kontrole policji, wojska i innych oddziałów. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, to już taka norma w całej Ameryce Centralnej. Godzina 17, do San Fernando mamy 20 km więc idealnie. Kolejna kontrola, a my czekając robimy sobie niewybredne żarty o ilości przewożonej kokainy i broni oraz tego co mamy i gdzie mamy pochowane w samochodzie. Tym razem zatrzymuje nas wojskowy, widzi białe gęby i zaczyna zadawać standardowe pytania: skąd, dokąd, dlaczego itd. Po chwili wywiązuje się z tego sympatyczna rozmowa o języku hiszpańskim i o podróżach. Nagle wojskowy zmienia ton i temat wypowiedzi…

Wojskowy: Jedźcie już. Do Matamoros musicie zajechać za dnia a niedługo zacznie się ściemniać.
Agata: A nie, my teraz bezpiecznie do San Fernando, tam szukamy hotelu i jutro z rana dopiero na granicę.
Wojskowy: Do San Fernando nie. Tam jest bardzo niebezpiecznie.

Zdębiałam…

Agata: Do San Fernando nie? To gdzie?
Wojskowy: Matamoros. Miasto jest większe i bardziej bezpiecznie. Do San Fernando na pewno nie. Jechać, jechać bo się ściemnia!

Jest jeszcze jedna żelazna zasada w podróży. Jak miejscowy mówi żeby czegoś nie robić to trzeba go słuchać. A jak jeszcze do tego miejscowy jest wojskowym uzbrojonym w karabin M16 to należy go słuchać bezwzględnie.

Lekka panika, gps, mapa i wyszło na to że do Matamoros nie jest aż tak daleko. Tyle tylko że na bank nie dojedziemy tam za dnia…

Agata: Do Matamoros jest 140km, w dwie godziny powinniśmy tam dojechać. Zachód słońca jest za jakąś godzinę… (pocieszając się na głos) Bo to chyba nie jest tak że o 18:30 jest zachód słońca a o 18:31 już zaczynają strzelać?
Tomek: (śmiejąc się) Tak, pewnie, jak tylko się ściemni gangi wypełzają niczym wampiry, wszyscy żądni krwi! (śmiech)
Agata: Śmieszne!!! A teraz gdzie jedziemy?
Tomek: Na chwilę na stację. Zatankuję , wolałbym nie spier*****ać na rezerwie.

Chwila ciszy…

Mijamy miejscowości. San Fernando, San German…

Tomek: A zauważyłaś że im ciemniej sie robi to tym mniej samochodów nas mija? Zresztą, te nazwy miejscowości… To chyba po tych poległych?
Agata: Siedź cicho i nie odzywaj się! I tak dobrze że samochód dalej jedzie!
Tomek: A tu nagle pierdut i coś sie spsuło. He he, i co wtedy kochanie?
Agata: …
Tomek: Nie przejmuj się, jakby co to na poboczu nie będziemy zakładać kamizelek odblaskowych. Żeby nas nie widzieli. Albo możemy się schować w krzakach!

Odruchowo się rozglądam…Dookoła trzy palmy na krzyż, dalej piasek i pole jak okiem sięgnął…

Mąż to zawsze potrafi pocieszyć mnie i wesprzeć akuratnym komentarzem. Świetnie się przy tym bawi. Ja trochę gorzej. Ostatnie kilometry jechałam z duszą na ramieniu i było to zdecydowanie najdłuższe 140 km w moim życiu…

Agata

Latin America 2013 canon 751

Cuba libre czyli co się ostało z Rewolucji

16 Sty

Mija właśnie dwa miesiące od momentu kiedy wróciliśmy z podróży po Kubie. Dwa miesiące…dawno tak długo nie mogłam się zebrać za napisanie choćby paru zdań odnośnie jakiegoś kraju. Dziwne prawda? Zapytajmy chociaż przeciętnego Kowalskiego jakie ma skojarzenia z Kubą. Większość od razu odpowie: rum, cygara, samochody i rajskie plaże. Przed oczami maluje się sielankowy obrazek a Kuba jest na niejednej liście wymarzonych miejsc do których koniecznie trzeba się wybrać. Na mojej zresztą też była. I nagle, pustka… Nic sensownego nie potrafiłam sklecić odnośnie tejże wyspy marzeń.

Może to dlatego że Kuba mnie zachwyciła i tak samo mocno rozczarowała? Może dlatego, że jej blask trochę zbladł po tym jak zobaczyliśmy wiele innych, rajskich zakątków świata? A może rzeczywistość kompletnie rozlazła się z oczekiwaniami?

Do dziś pamiętam ostatni dzień naszego pobytu w Hawanie. Siedzimy na balkonie w centrum stolicy, tuż przy placu na którym znajduje się Kapitol. Pijemy Cuba Libre czyli rum Havana Club z coca colą i wpatrzeni w kieliszek, jak za dawnych czasów, wznosimy toast za tą wolność, co to miała nastąpić a nigdy się nie narodziła. Nasz 3 tygodniowy pobyt dobiegł końca a my jesteśmy zwyczajnie zdegustowani i przerażeni tym, co przyszło nam zobaczyć.

Nie będę pisać o plażach, a komercyjnych ośrodkach i o standardowej trasie Vinales- Hawana- Baracoa. O tym można poczytać dowoli. O starych samochodach, o rumie i cygarach- tak tak, o tym też jest na pęczki w Internecie.

Natomiast jak bardzo uwłaczające jest życie na Kubie, o tym jakoś za wiele się nie wspomina.  O tym jak w tym kraju targa się godnością człowieka- też jakoś ciężko poczytać. A Kuba, Kuba ma dużo do zaoferowania, ale do rajskiej wyspy potwornie jej daleko…

Nawet w Ameryce Centralnej w ubogich dzielnicach nie doświadczyliśmy tak skrajnej biedy. Na Kubie wszystko się sypie, wali a to co stoi lata świetności ma już za dawno sobą. Reszta jest reglamentowana lub nie ma jej wcale. Kubańczycy opanowali wręcz do mistrzowskiego poziomu rzeźbienie w niczym i z tego niczego starają się stworzyć godziwe warunki życia. A jest to naprawdę sztuka. Przeciętny Kubańczyk zarabia 15 CUC miesięcznie (czyli 15 USD). Wykwalifikowany lekarz dobije do 20 CUC na miesiąc a już na pewno ma ochotę dobić siebie bo co można zrobić z tak żenująco niską kwotą? Utrzymać rodzinę? Zaszaleć? Zaoszczędzić? O to przykłady. Zakup lodówki- proszę bardzo, 700 CUC gotówki. Trzy lata odkładania miesięcznej pensji i już, lodóweczka jest.  A może komputer? Eeee, najpierw pozwolenie, petycja, ucałowanie majestatu licznych urzędów i proszę bardzo, każdemu po równo tylko za to równo proszę najpierw zapłacić 1000 CUC. Internet oczywiście zablokowany, tylko sprawdzanie poczty i więcej nie. Jedzenie? Jedzenie na kartki, jak najbardziej, dla wszystkich tak samo a że na dwa tygodnie tego starcza i więcej nie przysługuje, no co poradzić że miesiąc ma akurat 4 tygodnie, toż nikogo wina! Może podróż? Zakaz wyjazdu z kraju. To ten stary samochód sobie chociaż kupić- pan najpierw się zgłosi i napisze pisemko, władza rozstrzygnie czy panu w ogóle potrzebny. Telewizja jest, do USA blisko, można kupić za te marne grosze nadajnik, przynajmniej odbiera amerykańskie kanały, człowiek sobie popatrzy jak gdzieś indziej żyją. Tylko że w międzyczasie trzeba nasłuchiwać czy helikopter aby nie nadlatuje, bo władza skrzętnie wypatruje takie nadajniki i nikczemne praktyki obywatela, a za to do więzienia na bank wysyłają. To owoce morza sobie kupię, ale jednak też nie, łowić może tylko autoryzowany aparat państwowy bo towar idzie na eksport i na turystów. To chociaż owocki? Owocków, mimo że wyspa, Karaiby i wszystko rośnie  jak bambus to też nie bardzo, pan sobie potajemnie w ogródku hodować może ale żeby kupić tak na ulicy to już kompletna rozpusta. A przecież nie po to walczyliśmy o wolność i o Rewolucję żeby teraz kubański obywatel był rozpuszczony i miał postawę roszczeniową! I tak w kółko, i tak każdy dzień…żadnych perspektyw, żadnych możliwości, życie się toczy a może raczej dogorywa.

I do tej scenki rodzajowej trzeba dorzucić turystów. Nie takich troszkę jak my, co łażą tam gdzie nie powinni i wpychają się wszędzie z tubylcami (na Kubie też nam się udało mimo że wszyscy bili się w pierś że się nie da), tylko takich ‘normalnych’ turystów którzy zamykają oczy i widzą tylko to co chcą. No bo przecież są piękne hotele. Bo przecież mam podane do łóżka hotelowego homara, papaję i inne rarytasy. Tak tak, na Kubie można znaleźć wszystko to, co i w zachodnich krajach. Tyle tylko że jest to dostępne dla turystów którzy za to płacą (i to niemałe pieniądze) a także dla tych co są równiejsi w tej całej kubańskiej biurokracji.  Normalny turysta będzie zachwycony pobytem na Kubie. Jest sielsko anielsko, jest turkus morza, jest pyszne jedzenie, trochę odrestaurowanych budynków a dalej to już się nie warto zapuszczać, no bo kto by chciał oglądać te slumsy? A jak już nie daj Bóg taki turysta zapuści się tam gdzie nie trzeba to potem słychać komentarze „no że Ci ludzie szacunku do siebie nie mają, tak się na mnie rzucać jakbym był chodzącym bankomatem’… ‘te kobiety to zupełnie bez godności, za drinka i obiad same pchają się do łóżka’…’Kubańczycy tacy niemili, nikt do domu nie zaprasza, zero gościnności’…

A do czego ma zapraszać? Do tego nic co ma w domu? A dlaczego ma nie wysysać z Ciebie pieniędzy skoro od dawna już ich nie widział? Ale po co zadawać sobie takie pytania, lepiej przymknąć oko i widzieć tylko to co się chce. A przecież gołym okiem widać, a także z lekcji historii i opowiadań starszych pokoleń, że socjalizm w Polsce to był naprawdę luksus w porównaniu do jego kubańskiej wersji.

My za to doświadczyliśmy tej normalnej Kuby, wspaniałej i przykrej. Cudownych i życzliwych ludzi którzy starają się nie oszaleć w tej smutnej rzeczywistości i z optymizmem każdego dnia brną dalej.  Muzyki i kubańskich rytmów. Różnych przygód jak chociażby podróży na stopa w autobusie pracowniczym gdzie i my piliśmy wódkę i pasażerowie a i kierowca podczas jazdy też sobie nie odmówił. Rozmów, takich szczerych, bez cenzury gdzie ludzie przyznają że sami nie wiedzą o co chodzi w tej Rewolucji, poza tym że bardzo dobrze wiedzą jak jest im źle i ciężko. Ludzkich tragedii, gdzie ktoś wrócił bo został deportowany do kraju lub kogoś kto ucieka do Europy bo jest coraz gorzej i na Kubie już nie ma dla niego miejsca.  Przyrody, którą mieliśmy na wyciągnięcie ręki, rozbijając namiot na odludnej plaży, tuż przy rafie koralowej. Doświadczyliśmy też tego jak ludzie kombinują, oszukują, naginają i naciągają byle tylko przeżyć.  Jednak, nie mam do nich kompletnie żalu. Ze smutkiem tylko wspominam jak uwłaczające godności człowieka są warunki bytowe  w których przyszło im się odnaleźć i do jakich praktyk ci ludzie muszą się zniżyć żeby zwyczajnie przetrwać…

Wylatując na Kubę mieliśmy przywieźć kultowe pamiątki z Che Guevara lub Fidelem. Po paru dniach wyleczyliśmy się z tego bezpowrotnie a na sławetne plakaty i twarze nie mogliśmy nawet patrzeć. O tych dwóch możemy powiedzieć naprawdę wiele ale żadne z tych słów nie należy do ciepłych.

Tak czy inaczej, skończyła się nasza trzytygodniowa kubańska podróż natomiast niesmak do dzisiaj pozostał. Na Kubę z pewnością jeszcze wrócimy aby zobaczyć w którą stronę ten kraj zmierza. O ile, za parę lat będzie co jeszcze porównywać…

Agata

Kuba, nadciągamy!

LATIN AMERICA 2013 144

A tak wygląda ta wypieszczona część Hawany, dla turystów którzy najchętniej zwiedzają tak:

LATIN AMERICA 2013 168 LATIN AMERICA 2013 164 LATIN AMERICA 2013 353 LATIN AMERICA 2013 269 LATIN AMERICA 2013 247 LATIN AMERICA 2013 240 LATIN AMERICA 2013 228 LATIN AMERICA 2013 227 LATIN AMERICA 2013 206

A tak wygląda szara rzeczywistość:

LATIN AMERICA 2013 150 LATIN AMERICA 2013 400 LATIN AMERICA 2013 356 LATIN AMERICA 2013 173LATIN AMERICA 2013 516 LATIN AMERICA 2013 423DSC01009 DSC01044 DSC01058 DSC01109

Port…

LATIN AMERICA 2013 494 LATIN AMERICA 2013 497

Pan amarillo który zatrzymuje samochody i można jechać na stopa lub wersja transportu publicznego (też tym jechaliśmy i już nigdy w życiu nie będę psioczyć na PKP i MPK!)

LATIN AMERICA 2013 617 LATIN AMERICA 2013 491

Są też i sklepy. Tu jedna z trzech wypasionych witryn sklepowych jakie udało nam się zobaczyć:

LATIN AMERICA 2013 454

A tak wygląda sklep warzywno-owocowy. Do wyboru tyle co widać z czego 3/4 zgniłe

LATIN AMERICA 2013 403

I Święta Trójca która nad tym wszystkim czuwa pieczę

LATIN AMERICA 2013 290 LATIN AMERICA 2013 205 LATIN AMERICA 2013 184

Na Kubie jednak są trzy rzeczy które można jeść i pić do woli (poza rumem). Najlepsze lody, sok z trzciny cukrowej i cucuruchu!

LATIN AMERICA 2013 748 LATIN AMERICA 2013 618DSC01101

Rola jest bardzo wysoko zautomatyzowana

LATIN AMERICA 2013 614 LATIN AMERICA 2013 611

A wszystko jak zapewniał pan jest organicze (wiadomo że tak bo nikogo nie stać na chemię)

LATIN AMERICA 2013 580

Przyroda jest różna różniasta- choćby nawet takie roślinki jak to drzewo (auć!)

LATIN AMERICA 2013 576

Tu na przygotowanym pod turystę szlaku

LATIN AMERICA 2013 538 LATIN AMERICA 2013 609 LATIN AMERICA 2013 539

Ale za to jakie widoki! (po lewej gdzieś w Vinales, po prawej gdzieś przy Playa Ancon)

LATIN AMERICA 2013 555DSC01093 DSC01094 DSC01098

A po wizycie w fabryce tytoniu wygląda się tak

LATIN AMERICA 2013 565

A tutaj nasz cichy kącik tuż przy rafie koralowej, na puściutkiej plaży. Coś za co w normalnym kraju płaci się ciężkie pieniądze

LATIN AMERICA 2013 625 LATIN AMERICA 2013 624 LATIN AMERICA 2013 621

LATIN AMERICA 2013 650

Nasi przyjaciele z wesołego autobusu

LATIN AMERICA 2013 668

A to już my, tak po prostu

LATIN AMERICA 2013 344LATIN AMERICA 2013 643 LATIN AMERICA 2013 561 LATIN AMERICA 2013 479DSC01115

Toast za Cuba Libre! (gdzieś na dachu w Trinidadzie)

LATIN AMERICA 2013 430

W Hondurasie jedliśmy pyszną rybkę, a Nikaragua stanęła nam ością w gardle

17 Gru

Przejdźmy do tej pysznej rybki, którą udało nam się zjeść nad jeziorem o śmiesznej nazwie Yojoa…

Ze stolicy biednego Hondurasu Tegucigalpy nowiutką autostradą poprowadzoną przez sam środek slumsów ruszyliśmy na południe w stronę Karaibów, docierając do wspomnianego wyżej jeziora. Po drodze udało nam się kupić parę rzeczy między innymi pyszny miód w butelce po piwie i owoc którego nazwy chyba nigdy nie spamiętam, za to wygląd będę pamiętał do końca życia. No i ten smak! Niebo w gębie jak to mówią.

Po kilku godzinach drogi dotarliśmy do pięknie położonego jeziora otoczonego pasmem górskim, a jak jezioro to i muszą w nim pływać rybki nieprawdaż? No i tak też było bo już na samym zjeździe z autostrady, a właściwie przy samej autostradzie stało kilkadziesiąt smażalni z których wydobywał się zapach smażonej rybki. Takiej świeżej a nie jakiejś mrożonej pangi 🙂 Chwilę później jadąc wąska drogą można było dostrzec skąd ta rybka i jak wygląda bo przy drodze stali rybacy ze swoimi zdobyczami uwieszonymi na żyłkach. Przyznam że rozwiewa to wszelakie wątpliwości co do jakości serwowanych tu rybeczek, natura w czystej postaci. Krótka wymiana spojrzeń z kochana żonką no i oczywiście jedyna możliwa decyzja- juto jemu tu obiadek. Po około 30 km dotarliśmy do naszej bazy noclegowej z najważniejszą rzeczą jak dla mnie (miejscówka do spania była mało istotna) czyli z lokalnym browarem serwującym najlepsze piwo w Hondurasie, świeże, ważone na miejscu. Po skosztowaniu browarka z D&D Brewery szczerze polecam, było pysznie, a że nocami lało jak z cebra miałem okazję przetestować chyba wszystkie odmiany lokalnego trunku.

Następnego dnia postanowiona rybka zaczęła za nami chodzić już od rana, a że ciągła jazda samochodem bywa nudna postanowiliśmy dla odmiany spróbować innego środka transportu. Padło na rowery bo tanio i byłoby pięknie gdyby nie fakt że się rozleciały po 500 m pedałowania. Szybka zmiana planów i trochę na piechotę, trochę tuk-tukiem (taka riksza motorowa), potem busem a na koniec autobusem (przypomnę że do przebycia było 30 km), pokonaliśmy ten niesłychanie długi dystans czasem około 2 h i już siedzieliśmy w jednej ze smażalni (bo pora była już obiadowa), na co by nie mówić, jednej z pyszniejszych rybek w moim życiu. (zdaje się że tilapia jej było na imię).

A teraz krótko o Nikaragui, gdzie nie mają pysznej rybki, za to mają gburowate społeczeństwo, wylegujące się całymi dniami na hamakach i które nie pali się jakoś specjalnie do pracy. Nawet jak chcieliśmy coś zamówić to albo już zamykali albo pani miała posprzątane i nie zamierzała nic robić, bo przecież znowu trzeba będzie poświęcić 5 min na ogarnięcie, więc pomimo skrajnej biedy w kraju generalnie się nie opłaca przepracowywać. Przecież hamak czeka, nie będzie tak wisiał bezczynnie a bujanie się jest lepsze od pieniędzy, wiadomo.

Nikaragua ma też brzydkie miasta, którymi się chwalą a które ni jak nas nie zachwyciły ani architektura ani atmosferą. Na sam koniec przygody z Nikaraguą dostaliśmy w hotelu, którego nazwy nie starałem się spamiętać, dwa wiadra wody do kąpania, z dodatkiem małej miseczki do polewania. To akurat było jednym z weselszych doświadczeń w tym kraju. Na szczęście Nikaragua graniczy z Hondurasem, gdzie jak już wspominałem zmierzaliśmy na pyszną tilapie i lokalne piwko. Spojrzeliśmy więc po raz kolejny z żonką na siebie i w krótkich słowach zdecydowaliśmy jednogłośnie „vamos a Honduras”, tam musi być fajnie no i było 🙂

Tomek

IMG_1793 IMG_1798 IMG_1799 DSC00964 DSC00965

Bo Costa Rica jest w kawę muy rica!

11 List

Kostaryka to jedna wielka dżungla. Taka dżungla, że motylek jest wielkości wróbla a bąk bzyczy w takich decybelach, że własnych myśli nie można usłyszeć. Ja wiem, że o dżungli w krajach Ameryki Centralnej już wspominaliśmy, i że nie jest logicznym by jedna dżungla była bardziej dżunglą od innej dżungli ale tak właśnie jest. W Kostaryce przyroda jest tak gęsta i tak bujna, że człowiek boi się włożyć rękę w mały krzaczek.

Tomek pisząc o Kostaryce wspomniałby o naszych wyprawach po górach, o wodospadach, o zwierzętach i drożyźnie jaka jest w kraju ale ja jestem mocno ograniczona jeśli chodzi o Kostarykę bo dla mnie Kostaryka to przede wszystkim KAWA!

Kawa, kawusieńka, kaweczka, kawusia… Co tu mówić, określenie ‚kostarykańska kawa’ to to samo co ‚szwajcarskie czekoladki’ czy ‚włoska pizza’. Creme de la creme! Czarna z mleczną pianeczką. Delikatna w wysublimowanym latte. Z nutką czekolady. Czy z cynamonem. A ta z limonką to do dziś za mną chodzi! I na koniec czarna i mocna tak, że od razu rosną włosy na klacie. Jednym słowem o kostarykańskiej kawie mogłabym się rozwodzić godzinami!

Jakość kawy wynika przede wszystkim z warunków jakie panują na Kostaryce. Codziennie jest gorąco. Codziennie wieczorem leje deszcz. Pora deszczowa i sucha są najbardziej wyrównane właśnie tutaj. Dodatkowo, na Kostaryce jest ponad sto wulkanów, raptem trzy aktywne i kawa ma pełne pole do popisu by odpowiednio dojrzewać na ich żyznej glebie. I najważniejsze, Kostaryka z kawy zrobiła swoją perełkę eksportową. Choduje się tylko i wyłącznie najlepszej jakości ziarna arabiki, w kraju zakazana została uprawa słabszej jakości kawy. W narodzie panuje kultura picia czarnego trunku, w byle przydrożnej budzie może nie być niczego ale zawsze będzie kawa i ktoś, kto się nią odpowiednio zajmie. O kawie rozpuszczalnej nie mówi się tu wcale bo to takie świństwo, że wstyd nawet o tym wspominać.

Z podróży po tym kraju wróciłam z woreczkami prażonych ziaren. W sklepie przed półkami z kawą dostawałam paniki, no bo którą tu teraz wybrać? Zaopatrzyłam się też w lniany worek do transportu ziaren, nosić może go nie będę ale to na pewno jedno z cenniejszych moich trofeum z tej wycieczki. I tylko ta kawa finansowo puściła mnie z workami, bo czy już wspominałam, że Tomek na pewno by dodał od siebie jak potwornie drogo jest na Kostaryce? 🙂

Agata

20131118-215511.jpg

20131118-215638.jpg

Casa Mazeta- miejsce gdzie zatrzymał się dla nas czas

13 Paźdź

Wjeżdżając do Salwadoru pierwsze co nas urzekło to ogromne plantacje kawy, ciągnące się po wzgórzach oraz kawiarenki z pięknymi ogrodami, gdzie bujając sie na hamaku można się napić pysznej, świeżo palonej kawy.

Tak sobie jadąc urokliwymi drogami trafiliśmy na miejsce gdzie czas się dla nas zatrzymał. Miała być jedna noc a zrobiło się z tego cztery bo Casa Mazeta (a o niej tu właśnie mowa), położna jest pomiędzy wzgórzami, w miejscowości o łatwej do zapamiętania nazwie Juayoua. Casa Mezata to po prostu miejsce gdzie każdy znajdzie coś dla siebie a odpoczynek tutaj to czysta przyjemność. Właścicielem jest Darren- przemiły Brytyjczyk i podróżnik w jednym. Ten nieduży hostel ma kilka pokoików, jedno dormitorio, ogród pośrodku domu oraz wspaniały salon do odpoczynku, połączony z kuchnią i jadalnią. Do dyspozycji gości są książki, album, przewodniki, gry planszowe, karty a nawet salwadorskie cygara, którymi nie omieszkałem się poczęstować. W lodówce piwko i zimne napoje, salwadorska kawa i to wszystko dostępne w normalnych cenach, niewiele drożej niż w markecie. Chwała za to że wszystko jest na zasadzie zaufania- bierzesz piwko, wpisujesz się na listę a na koniec przed wyjazdem płacisz rachunek. Proste i przyjemne.

Początkowo w Casa Mazeta była nas trójka, czyli my i Felix z Germanii, z którym troszkę się zaprzyjaźniliśmy i już w dwa dni później wyruszyliśmy w trójkę na wulkan Santa Anna. Przepiękny treking aż do samego krateru czynnego wulkanu, z policyjną obstawą i przewodnikiem.

W Casa Mazeta pracuje też Carlos o którym nie sposób nie wspomnieć. Carlos to przesympatyczny salwadorczyk, który z maczetą w ręku zabrał nas na siedmio godzinną wycieczkę po polach kawowych, przepięknych wodospadach i gęstej dżungli, wyjaśniając i pokazując wszystko jak przystało na rasowego przewodnika. To było naprawdę niesamowite przeżycie, bo chyba tylko miejscowi potrafią znaleźć ścieżki którymi się poruszaliśmy. My sami bez Carlosa pewnie nie trafilibyśmy nawet do domu. Jako że po takich wojażach, z wycinaniem dżungli włącznie odezwała się we mnie męska natura, postanowiłem nabyć z pomocą naszego przewodnika maczetę (a to wcale nie jest takie proste). Teraz jednak już mam, dumnie przytroczoną do plecaka, z grawerem El Salvador 🙂

Wieczory w Casa Mazeta spędziliśmy na chilloucie, rozmowach o życiu i podróżach, żona czytała a ja z Felixem wciągneliśmy dwie części Gwiezdnych Wojen. Aż nagle uswiadomiliśmy sobie że to już 4 dni, więc może czas ruszać w drogę?

Przyznam, że ciężko było opuszczać to miejsce, zresztą słyszeliśmy o turystach co zatrzymali sie tu na jedną noc a potem z jednej zrobiło się dziesięć. Pewnie też bym chętnie został na dłużej ale świat wzywa, tyle jeszcze pięknych miejsc przed nami. Mimo wszystko, Casa Mazeta pozostanie w naszej pamięci na dłużej…

Tomek

20131012-171116.jpg

20131012-171129.jpg

20131012-171149.jpg

20131012-171205.jpg

20131012-171247.jpg

Czyli o tym jak to jest być białym po drugiej stronie oceanu

6 Paźdź

Różnie na nas wołają: gringos, chabochi, gabacho czy chele. W każdej wersji oznacza to to samo- Białas. Może nawet przez małe ‚b’. Nie to żeby nas nie szanowali, wręcz przeciwnie, czujemy sie tu dobrze, ludzie są pomocni i życzliwi w stosunku do nas no ale jakby tak… z której strony by nie spojrzał białas to białas.

Po pierwsze białas to kolonista. Niby fajnie bo pieniądze zostawi, dolarem sypnie, może nawet zakocha sie sam nie wiedząc w czym i dom tutaj kupi więc i robotę da, ale wiadomo- kolonista. Lepiej by było jakby ich tu nie było i do białasów czuje się mały niesmak, wszak potomkowie Corteza.

Dwa, każdy biały to Amerykanin. Są też i inni biali, ostatnio byli nawet jacyś z Polski ale gdzie ta Polska to w sumie nie wiadomo, niby biali katolicy jak Jan Paweł II ale przecież świętą prawdą jest, że on to akurat inna bajka a cała reszta to po prostu Amerykanie.

Po trzecie- białas bystrością umysłu nie grzeszy.
-‚Przecież wiadomo, że to czerwone smocze jajo to owoc. Czy jest słodki? Oczywiste że jest cholernie słodki!’
-‚Tak, już pięcioletnie dziecko wie, że papier toaletowy, po zrobieniu tego co trzeba wrzucamy do kosza a nie do muszli.’
-‚Czy ja mam czas? Panie, tu wszyscy maja duuuuużoooo czasu.’
-‚Nie, tego nie jemy na sucho. Najlepsze jest z limonką, chili, solą. Ludzie… Ale nie w tej kolejności!’
-‚A to jest pomarańcz. Pomarańczy też u siebie nie macie? Tak, jest zielona, a jaka ma być, pomarańczowa?! A nie… To pomarańczowe to cytryna oczywiście…’
I tak w kółko. Sumarycznie wychodzi na to że białas o życiu nie wie nic a nic!

I po czwarte, że niby cała reszta świata to kolorowi. A białas? Jak sie wkurzy to czerwienieje ze złości. Po zjedzeniu pysznych świerszczy zielenieje a po paru kieliszkach mezcalu jest biały jak trup. Na słońcu, przy delikatnym 38- stopniowym upale robi sie czerwony jak rak, a potem nie wiedzieć czemu brązowieje. Takiemu białasowi to dopiero nie można ufać!

A jak to wygląda z naszej, białej perspektywy? To prawda, czujemy sie czasami (może nawet częściej) jakby musieli nam tłumaczyć kompletne podstawy dotyczące życia. Nie raz zrobiliśmy z siebie durniów. Jako że łazimy i stołujemy sie z dala od miejsc typowo turystycznych, nasze pojawienie sie zawsze wiąże sie z uśmieszkami, szeptami i wytykaniem palcami. Gdy gdzieś wchodzimy, wszystkie oczy są skierowane na nas. Zawsze pierwsze dwa kęsy posiłku ciężko mi przechodzą przez gardło bo widzę jak wszyscy nas obserwują sprawdzając czy aby na pewno wiemy jak to co podali sie je, z czym i w jakiej kolejności. Ot, taka mała lokalna rozrywka. Do tego, że zawsze będziemy Amerykanami już się przyzwyczailiśmy, czasami nawet nie chce nam się prostować faktów.

Ale jest też mnóstwo innych różnych smaczków których nasz umysł nie ogarnia i nie jest w stanie zrozumieć. Wtedy wszystko zbywamy śmiechem, bo czemu by i nie. Wzruszenie ramion i już, dwie strony sie cieszą. I chwała chociaż za to, że i gringos i latinos śmieją się w tym samym języku! 🙂

Agata

DSC00989 DSC00982