Wjeżdżając do Salwadoru pierwsze co nas urzekło to ogromne plantacje kawy, ciągnące się po wzgórzach oraz kawiarenki z pięknymi ogrodami, gdzie bujając sie na hamaku można się napić pysznej, świeżo palonej kawy.
Tak sobie jadąc urokliwymi drogami trafiliśmy na miejsce gdzie czas się dla nas zatrzymał. Miała być jedna noc a zrobiło się z tego cztery bo Casa Mazeta (a o niej tu właśnie mowa), położna jest pomiędzy wzgórzami, w miejscowości o łatwej do zapamiętania nazwie Juayoua. Casa Mezata to po prostu miejsce gdzie każdy znajdzie coś dla siebie a odpoczynek tutaj to czysta przyjemność. Właścicielem jest Darren- przemiły Brytyjczyk i podróżnik w jednym. Ten nieduży hostel ma kilka pokoików, jedno dormitorio, ogród pośrodku domu oraz wspaniały salon do odpoczynku, połączony z kuchnią i jadalnią. Do dyspozycji gości są książki, album, przewodniki, gry planszowe, karty a nawet salwadorskie cygara, którymi nie omieszkałem się poczęstować. W lodówce piwko i zimne napoje, salwadorska kawa i to wszystko dostępne w normalnych cenach, niewiele drożej niż w markecie. Chwała za to że wszystko jest na zasadzie zaufania- bierzesz piwko, wpisujesz się na listę a na koniec przed wyjazdem płacisz rachunek. Proste i przyjemne.
Początkowo w Casa Mazeta była nas trójka, czyli my i Felix z Germanii, z którym troszkę się zaprzyjaźniliśmy i już w dwa dni później wyruszyliśmy w trójkę na wulkan Santa Anna. Przepiękny treking aż do samego krateru czynnego wulkanu, z policyjną obstawą i przewodnikiem.
W Casa Mazeta pracuje też Carlos o którym nie sposób nie wspomnieć. Carlos to przesympatyczny salwadorczyk, który z maczetą w ręku zabrał nas na siedmio godzinną wycieczkę po polach kawowych, przepięknych wodospadach i gęstej dżungli, wyjaśniając i pokazując wszystko jak przystało na rasowego przewodnika. To było naprawdę niesamowite przeżycie, bo chyba tylko miejscowi potrafią znaleźć ścieżki którymi się poruszaliśmy. My sami bez Carlosa pewnie nie trafilibyśmy nawet do domu. Jako że po takich wojażach, z wycinaniem dżungli włącznie odezwała się we mnie męska natura, postanowiłem nabyć z pomocą naszego przewodnika maczetę (a to wcale nie jest takie proste). Teraz jednak już mam, dumnie przytroczoną do plecaka, z grawerem El Salvador 🙂
Wieczory w Casa Mazeta spędziliśmy na chilloucie, rozmowach o życiu i podróżach, żona czytała a ja z Felixem wciągneliśmy dwie części Gwiezdnych Wojen. Aż nagle uswiadomiliśmy sobie że to już 4 dni, więc może czas ruszać w drogę?
Przyznam, że ciężko było opuszczać to miejsce, zresztą słyszeliśmy o turystach co zatrzymali sie tu na jedną noc a potem z jednej zrobiło się dziesięć. Pewnie też bym chętnie został na dłużej ale świat wzywa, tyle jeszcze pięknych miejsc przed nami. Mimo wszystko, Casa Mazeta pozostanie w naszej pamięci na dłużej…
Tomek