Archiwum | Październik, 2013

Casa Mazeta- miejsce gdzie zatrzymał się dla nas czas

13 Paźdź

Wjeżdżając do Salwadoru pierwsze co nas urzekło to ogromne plantacje kawy, ciągnące się po wzgórzach oraz kawiarenki z pięknymi ogrodami, gdzie bujając sie na hamaku można się napić pysznej, świeżo palonej kawy.

Tak sobie jadąc urokliwymi drogami trafiliśmy na miejsce gdzie czas się dla nas zatrzymał. Miała być jedna noc a zrobiło się z tego cztery bo Casa Mazeta (a o niej tu właśnie mowa), położna jest pomiędzy wzgórzami, w miejscowości o łatwej do zapamiętania nazwie Juayoua. Casa Mezata to po prostu miejsce gdzie każdy znajdzie coś dla siebie a odpoczynek tutaj to czysta przyjemność. Właścicielem jest Darren- przemiły Brytyjczyk i podróżnik w jednym. Ten nieduży hostel ma kilka pokoików, jedno dormitorio, ogród pośrodku domu oraz wspaniały salon do odpoczynku, połączony z kuchnią i jadalnią. Do dyspozycji gości są książki, album, przewodniki, gry planszowe, karty a nawet salwadorskie cygara, którymi nie omieszkałem się poczęstować. W lodówce piwko i zimne napoje, salwadorska kawa i to wszystko dostępne w normalnych cenach, niewiele drożej niż w markecie. Chwała za to że wszystko jest na zasadzie zaufania- bierzesz piwko, wpisujesz się na listę a na koniec przed wyjazdem płacisz rachunek. Proste i przyjemne.

Początkowo w Casa Mazeta była nas trójka, czyli my i Felix z Germanii, z którym troszkę się zaprzyjaźniliśmy i już w dwa dni później wyruszyliśmy w trójkę na wulkan Santa Anna. Przepiękny treking aż do samego krateru czynnego wulkanu, z policyjną obstawą i przewodnikiem.

W Casa Mazeta pracuje też Carlos o którym nie sposób nie wspomnieć. Carlos to przesympatyczny salwadorczyk, który z maczetą w ręku zabrał nas na siedmio godzinną wycieczkę po polach kawowych, przepięknych wodospadach i gęstej dżungli, wyjaśniając i pokazując wszystko jak przystało na rasowego przewodnika. To było naprawdę niesamowite przeżycie, bo chyba tylko miejscowi potrafią znaleźć ścieżki którymi się poruszaliśmy. My sami bez Carlosa pewnie nie trafilibyśmy nawet do domu. Jako że po takich wojażach, z wycinaniem dżungli włącznie odezwała się we mnie męska natura, postanowiłem nabyć z pomocą naszego przewodnika maczetę (a to wcale nie jest takie proste). Teraz jednak już mam, dumnie przytroczoną do plecaka, z grawerem El Salvador 🙂

Wieczory w Casa Mazeta spędziliśmy na chilloucie, rozmowach o życiu i podróżach, żona czytała a ja z Felixem wciągneliśmy dwie części Gwiezdnych Wojen. Aż nagle uswiadomiliśmy sobie że to już 4 dni, więc może czas ruszać w drogę?

Przyznam, że ciężko było opuszczać to miejsce, zresztą słyszeliśmy o turystach co zatrzymali sie tu na jedną noc a potem z jednej zrobiło się dziesięć. Pewnie też bym chętnie został na dłużej ale świat wzywa, tyle jeszcze pięknych miejsc przed nami. Mimo wszystko, Casa Mazeta pozostanie w naszej pamięci na dłużej…

Tomek

20131012-171116.jpg

20131012-171129.jpg

20131012-171149.jpg

20131012-171205.jpg

20131012-171247.jpg

Czyli o tym jak to jest być białym po drugiej stronie oceanu

6 Paźdź

Różnie na nas wołają: gringos, chabochi, gabacho czy chele. W każdej wersji oznacza to to samo- Białas. Może nawet przez małe ‚b’. Nie to żeby nas nie szanowali, wręcz przeciwnie, czujemy sie tu dobrze, ludzie są pomocni i życzliwi w stosunku do nas no ale jakby tak… z której strony by nie spojrzał białas to białas.

Po pierwsze białas to kolonista. Niby fajnie bo pieniądze zostawi, dolarem sypnie, może nawet zakocha sie sam nie wiedząc w czym i dom tutaj kupi więc i robotę da, ale wiadomo- kolonista. Lepiej by było jakby ich tu nie było i do białasów czuje się mały niesmak, wszak potomkowie Corteza.

Dwa, każdy biały to Amerykanin. Są też i inni biali, ostatnio byli nawet jacyś z Polski ale gdzie ta Polska to w sumie nie wiadomo, niby biali katolicy jak Jan Paweł II ale przecież świętą prawdą jest, że on to akurat inna bajka a cała reszta to po prostu Amerykanie.

Po trzecie- białas bystrością umysłu nie grzeszy.
-‚Przecież wiadomo, że to czerwone smocze jajo to owoc. Czy jest słodki? Oczywiste że jest cholernie słodki!’
-‚Tak, już pięcioletnie dziecko wie, że papier toaletowy, po zrobieniu tego co trzeba wrzucamy do kosza a nie do muszli.’
-‚Czy ja mam czas? Panie, tu wszyscy maja duuuuużoooo czasu.’
-‚Nie, tego nie jemy na sucho. Najlepsze jest z limonką, chili, solą. Ludzie… Ale nie w tej kolejności!’
-‚A to jest pomarańcz. Pomarańczy też u siebie nie macie? Tak, jest zielona, a jaka ma być, pomarańczowa?! A nie… To pomarańczowe to cytryna oczywiście…’
I tak w kółko. Sumarycznie wychodzi na to że białas o życiu nie wie nic a nic!

I po czwarte, że niby cała reszta świata to kolorowi. A białas? Jak sie wkurzy to czerwienieje ze złości. Po zjedzeniu pysznych świerszczy zielenieje a po paru kieliszkach mezcalu jest biały jak trup. Na słońcu, przy delikatnym 38- stopniowym upale robi sie czerwony jak rak, a potem nie wiedzieć czemu brązowieje. Takiemu białasowi to dopiero nie można ufać!

A jak to wygląda z naszej, białej perspektywy? To prawda, czujemy sie czasami (może nawet częściej) jakby musieli nam tłumaczyć kompletne podstawy dotyczące życia. Nie raz zrobiliśmy z siebie durniów. Jako że łazimy i stołujemy sie z dala od miejsc typowo turystycznych, nasze pojawienie sie zawsze wiąże sie z uśmieszkami, szeptami i wytykaniem palcami. Gdy gdzieś wchodzimy, wszystkie oczy są skierowane na nas. Zawsze pierwsze dwa kęsy posiłku ciężko mi przechodzą przez gardło bo widzę jak wszyscy nas obserwują sprawdzając czy aby na pewno wiemy jak to co podali sie je, z czym i w jakiej kolejności. Ot, taka mała lokalna rozrywka. Do tego, że zawsze będziemy Amerykanami już się przyzwyczailiśmy, czasami nawet nie chce nam się prostować faktów.

Ale jest też mnóstwo innych różnych smaczków których nasz umysł nie ogarnia i nie jest w stanie zrozumieć. Wtedy wszystko zbywamy śmiechem, bo czemu by i nie. Wzruszenie ramion i już, dwie strony sie cieszą. I chwała chociaż za to, że i gringos i latinos śmieją się w tym samym języku! 🙂

Agata

DSC00989 DSC00982