Archiwum | Honduras RSS feed for this section

W Hondurasie jedliśmy pyszną rybkę, a Nikaragua stanęła nam ością w gardle

17 Gru

Przejdźmy do tej pysznej rybki, którą udało nam się zjeść nad jeziorem o śmiesznej nazwie Yojoa…

Ze stolicy biednego Hondurasu Tegucigalpy nowiutką autostradą poprowadzoną przez sam środek slumsów ruszyliśmy na południe w stronę Karaibów, docierając do wspomnianego wyżej jeziora. Po drodze udało nam się kupić parę rzeczy między innymi pyszny miód w butelce po piwie i owoc którego nazwy chyba nigdy nie spamiętam, za to wygląd będę pamiętał do końca życia. No i ten smak! Niebo w gębie jak to mówią.

Po kilku godzinach drogi dotarliśmy do pięknie położonego jeziora otoczonego pasmem górskim, a jak jezioro to i muszą w nim pływać rybki nieprawdaż? No i tak też było bo już na samym zjeździe z autostrady, a właściwie przy samej autostradzie stało kilkadziesiąt smażalni z których wydobywał się zapach smażonej rybki. Takiej świeżej a nie jakiejś mrożonej pangi 🙂 Chwilę później jadąc wąska drogą można było dostrzec skąd ta rybka i jak wygląda bo przy drodze stali rybacy ze swoimi zdobyczami uwieszonymi na żyłkach. Przyznam że rozwiewa to wszelakie wątpliwości co do jakości serwowanych tu rybeczek, natura w czystej postaci. Krótka wymiana spojrzeń z kochana żonką no i oczywiście jedyna możliwa decyzja- juto jemu tu obiadek. Po około 30 km dotarliśmy do naszej bazy noclegowej z najważniejszą rzeczą jak dla mnie (miejscówka do spania była mało istotna) czyli z lokalnym browarem serwującym najlepsze piwo w Hondurasie, świeże, ważone na miejscu. Po skosztowaniu browarka z D&D Brewery szczerze polecam, było pysznie, a że nocami lało jak z cebra miałem okazję przetestować chyba wszystkie odmiany lokalnego trunku.

Następnego dnia postanowiona rybka zaczęła za nami chodzić już od rana, a że ciągła jazda samochodem bywa nudna postanowiliśmy dla odmiany spróbować innego środka transportu. Padło na rowery bo tanio i byłoby pięknie gdyby nie fakt że się rozleciały po 500 m pedałowania. Szybka zmiana planów i trochę na piechotę, trochę tuk-tukiem (taka riksza motorowa), potem busem a na koniec autobusem (przypomnę że do przebycia było 30 km), pokonaliśmy ten niesłychanie długi dystans czasem około 2 h i już siedzieliśmy w jednej ze smażalni (bo pora była już obiadowa), na co by nie mówić, jednej z pyszniejszych rybek w moim życiu. (zdaje się że tilapia jej było na imię).

A teraz krótko o Nikaragui, gdzie nie mają pysznej rybki, za to mają gburowate społeczeństwo, wylegujące się całymi dniami na hamakach i które nie pali się jakoś specjalnie do pracy. Nawet jak chcieliśmy coś zamówić to albo już zamykali albo pani miała posprzątane i nie zamierzała nic robić, bo przecież znowu trzeba będzie poświęcić 5 min na ogarnięcie, więc pomimo skrajnej biedy w kraju generalnie się nie opłaca przepracowywać. Przecież hamak czeka, nie będzie tak wisiał bezczynnie a bujanie się jest lepsze od pieniędzy, wiadomo.

Nikaragua ma też brzydkie miasta, którymi się chwalą a które ni jak nas nie zachwyciły ani architektura ani atmosferą. Na sam koniec przygody z Nikaraguą dostaliśmy w hotelu, którego nazwy nie starałem się spamiętać, dwa wiadra wody do kąpania, z dodatkiem małej miseczki do polewania. To akurat było jednym z weselszych doświadczeń w tym kraju. Na szczęście Nikaragua graniczy z Hondurasem, gdzie jak już wspominałem zmierzaliśmy na pyszną tilapie i lokalne piwko. Spojrzeliśmy więc po raz kolejny z żonką na siebie i w krótkich słowach zdecydowaliśmy jednogłośnie „vamos a Honduras”, tam musi być fajnie no i było 🙂

Tomek

IMG_1793 IMG_1798 IMG_1799 DSC00964 DSC00965