Jako że magia Pamiru i jego niedostępność, opowieści turystów o wyjątkowości tego miejsca (zwłaszcza relacje rowerzystów) od dawna zaprzątały nasze głowy, postanowiliśmy sprawdzić jak to jest naprawdę.
Teraz już wiemy i w pełni się zgadzamy, wyjątkowy, magiczny Pamir, to na pewno jedno z naszych ulubionych miejsc w czasie tej podróży. Na zawsze go zapamiętamy choć bywało ciężko. Pamir to nie tylko piękne widoki, wyniosłe góry i zielone oazy, to także surowy klimat, ciężkie życie mieszkańców, drogi w opłakanym stanie, ogromne problemy z transportem i zaopatrzeniem, powszechna bieda i życie od wschodu do zachodu słońca.
Zacznijmy jednak od początku, czyli jak dostać się w ten niedostępny, magiczny region. Większość relacji jakie mogliśmy przeczytać pochodziła od rowerzystów dla których Pamir jest jak mekka, no bo jaki zapaleniec nie chciałby się sprawdzić na jego drogach. Wierzcie mi, pedałowania jest co niemiara a jakość dróg i wysokość, nie ułatwia zadania. Zatem wielki szacunek dla tych co pokonali swoje słabości, i dokonali tego czynu na rowerach.
Najbardziej zazdrościłem im tego, że mieli własny środek transportu i nie musieli borykać się z problemami logistycznymi. Im pozostało tylko pedałować do celu, nam natomiast godzinami czekać na jakiś samochód którym dostalibyśmy się do kolejnej miejscowości.
Początki były całkiem objecujące bo już po nocy spędzonej w stolicy Tadżykistanu i zrobieniu zakupów na drogę o 5 rano (cholera wie po co i dlaczego bo odjechaliśmy dopiero o 9) stawiliśmy się w bazie skąd odjeżdżają samochody terenowe do oddalonego o 500 km Khorogu, stolicy Pamiru. Pokonanie takiej odległości w wyładowanym po brzegi jeepem, w towarzystwie 8 osób zajmuje zazwyczaj około 15 godzin. Nam zajęło 20. Jako że samochodów był cały plac, tak na oko jakieś 100 sztuk wybór padł na starego, wysłużonego land cruisera, z przemiłym kierowcą, który co raz pytał nas czy wszystko ok. Jako że byliśmy jedynymi turystami tego dnia cieszył się chyba że wybraliśmy jego maszynę, pomimo że była najstarsza ze wszystkich. Pomimo dwóch przebitych opon, wymiany paska klinowego na trasie, bólu pleców, tyłka i czego tam sobie jeszcze życzysz, widoki wynagrodziły wszystko nad przepaściami krew krążyła o wiele szybciej niż powinna.
W środku nocy udało nam się dotrzeć do celu i rozbić namiot pośrodku miejskiego parku, gdzie już z samego rana, obudziła nas ożywiona dyskusja Rady Miejskiej, która przy porannej wódeczce żywo dyskutowała nad tym, dziwnym żółtym zjawiskiem rozbitym w ich parku. Na głośne Zdrastwujcie z mojej strony, Rada rozpierzchła się przepraszając że obudzili. Tak powitał nas Pamir pierwszego dnia. Przyznam, że polubiłem go od razu. Potem szybkie rozeznanie, kwatera na kolejny nocleg, dwa dni odpoczynku w towarzystwie pięknych szczytów i planowanie trasy na łonie natury, w ogrodzie naszego gospodarza. Jak się później okazało były to ostatnie takie nasze wakacyjne dni. Czekała nas nie lada przeprawa przez korytarz Wachański, czyli drogę przy rzece Panji, wzdłóż granicy Tadżycko- Afgańskiej.
Kolejne dni upłynęły na przemieszczeniu się z miejsca na miejsce, krótkich odpoczynkach oraz oczekiwaniu na jakiś transport. Z Khorogu do Vrang udało się dojechać po całym dniu i zmianie trasportu w Ishkashim,całe 150 km. Na szczęście na miejscu zjedliśmy pyszny Kurtob czyli potrawę z chleba, kefiru, pomidora i ogórka a potem rozbiliśmy namiot u przemiłego Pamirczyka, zaraz koło jego nowo powstającego kamiennego domu. Herbatka w jego towarzystwie i rozmowy o Pamirze też były. Rano mały trekking na pobliską górkę gdzie znajduje się buddyjska stupa a potem dalej w drogę do Langar.Całe 75 km udało się przejechać w jeden dzień, bo na transport czekaliśmy do 16 a potem jeszcze 3 godziny jazdy, w końcu to całe 75 km.
Najtrudniejsza część trasy wciąż jednak była przed nami i tego obawialiśmy się najbardziej, bo o ile do Langar coś jeszcze jeździ to o tyle z Langar już ciężko się wydostać, no chyba że z powrotem. Nie po to przejechaliśmy taki kawał, żeby sie teraz poddać. Zatem twardo od 7 rano zaczeliśmy łapać stopa, tylko weź tu człowieku coś złap jak nic nie jedzie a do wylotówki na nasz upragniony Murghab jest raptem 105 km, tyle że droga bardzo trudna, z przełęczą na wysokości 4344 m n.p.m. Miejsowi mający samochód terenowy życzą sobie za przejechanie tego kawałka 250 amerykańskich zielonych papierków. W odpowiedzi na taką propozycję usłyszeli ode mnie w płynnym rosyjskim że nie chcemy kupić ich samochodu tylko przejechać ten kawałek, co spotkało się z reakcją w postaci obrażonej miny i szybkim odjazdem, oczywiście bez nas. Tak niestety pokonują Wachan leniwy turyści, 250 USD i po sprawie, ale to już oddzielnny temat.
Jednak jest! Po 5 godzinach czekania podjeżdża stary radziecki, zielony ułaz, nie jedzie co prawda do głownej drogi bo odbija na 35 km przed rozwidleniem, w miejscowości Hargusz ale dla nas to już światełko w tunelu. Pojawia się jednak mały problem bo w ułazie siedzi 10 osób a między nimi ledwie żywy cielak robiący pod siebie. Patrzymy sobie z kierowcą głęboko w oczy i razem dochodzimy do wniosku że we dwójkę z plecakami już się nie wciśniemy, no chyba że siądziemy na i tak już ledwo żywej krowie. Odpuszczamy. Kierowca twierdzi że za 2 godziny powinien jeszcze jechać jeden minibusik z pasterzami i może będą mieli miejsce. Pojawił się nasz wybawiciel!
Zabiera nas ze sobą i choć nie za darmo to jednak udało się. Jedziemy starym szarym ziłem w towarzystwie pasterzy, siedząc na workach mąki i pustych bańkach po benzynie. Rozmową o polityce ich i naszym kraju nie ma końca a widoki wynagradzają trudy podróży. Stary ził ledwo zipie, woda w chłodnicy się gotuje, co pół godziny przymusowe przystanki na wylanie wrzątku i napełnienie zimną wodą ze strumienia i jedziemy dalej. Po drodze krótka przerwa na wódeczkę w gronie przemiłych pamirskich pasterzy i już po 3 godzinach jesteśmy na miejscu. Ostatnie uściski, oni w prawo rozklekotanym ziłem a my w lewo dalej już na piechotę.
Do przejścia tylko 35 km, tyle że jest 15 godzina, jesteśmy na wysokości prawie 4000 m n.p.m a w kieszeni mamy jednego snickersa. Zaczyna się robić niefajnie, ale jak to mówią, szto zdziełasz. Zarzucamy plecaki i postanawiamy iść do zmroku, może uda nam się przejść przełęcz oddaloną o jakieś 15 km. Tyle tylko że w tych warunkach dopada nas mała śnieżyca i wieje prosto w mordę a te 15 km ciągnie się jak wieczność.Głupi to jednak ma szczęście! Już prawie ciemno a my wygłodniali, z trudem łapiąc oddech dochodzimy do przełęczy. Plan jest taki że jeszcze kilka metrów bo sił już brak, rozbijamy namiot i kładziemy się spać. Dziś nie zdołamy już zrobić ani kroku dalej. Nagle słyszymy warkot silnika, to chyba nie może być prawda. A jednak! Zatrzymuje się terenówka, kierowca pyta wyraźnie zaskoczony co my tu robimy a my że idziemy do rozwidlenia a potem na Murghab. Zaprasza nas serdecznie do środka i w ciagu 30 minut jesteśmy u celu, jest asfalt i droga na Murghab. Hura, udało się! Tylko gdzie tu spać! Okazuje się że w dole, jakieś 15 minut od głównej drogi w całkowitych ciemnościach pali się światełko, w domku pośrodku niczego. Idziemy, pukamy i ku naszej uciesze otwierają się drzwi. Pamirczycy są cudowni, przyjmują nas na nocleg, nie chcąc nawet słyszeć że będziemy spać w namiocie. Do tego gorąca herbata, chleb, masło, jesteśmy w niebie i nadal nie możemy uwierzyć w swoje szczęscie.
Tak wygłądała w skrócie nasza przygoda z Pamirem, jego trudami, codziennym życiem, wspaniałymi, gościnnymi ludźmi, bez których pokonanie tej pięknej krainy nie byłoby możliwe. To własnie dzięki nim mogliśmy choć przez chwilę poczuć się w tym pięknym, aczkolwiek surowym miejscu jak dumni synownie i córki Pamiru, za co pięknie im dziękujemy.
Tomek