Na stacji oddalonej 5km od El Fuerte, gdzie zostawiliśmy naszego furacza, zjawiamy sie o 7:30, czyli idealne 45min przed odjazdem pociągu.
Jako że turystów niewielu (czytaj tylko my), a wydarzenie duże bo przecież pociąg to nie byle co, zjawia się lokalna telewizja i pierwsze co robi to przeprowadza z nami wywiad. Dobrze że małżonka wygadana i fotogeniczna to jakoś poszło 🙂
Pociąg o dziwo przyjeżdża punktualnie więc już po chwili mamy miejscówki i w wygodnych fotelach czekamy na wjazd w górki.
Trasa jest przepiękna. Jedziemy na skraju urwiska, tunelami i mostami, wszędzie piękna zieleń, na niższych partiach las tropikalny a wyżej pachnące żywicą lasy sosnowe. Trasa ciągnie sie przez 673km, a pociąg przejeżdża przez 37 mostów, 86 tuneli i wspina się na wysokość 2400 m n.p.m. Całościowa podróż w jedną stronę trwa 16h ale akurat my cześć płaskiej trasy pokonaliśmy samochodem.
W Divisadero, podczas 20min przerwy, mamy okazję spróbować miejscowych smakołyków, wprost z bazarka zbudowanego przy torach. Na szybko też mogliśmy podejść i zobaczyć Barranca del Cobre (Copper Canyon) a raczej jego kawałek. Kanion robi ogromne wrażenie więc tam jeszcze zawitamy po widoczki jak i smaki bo niestety nie udało się wszystkiego ogarnąć- panowie z pociągu mają żelazną zasadę że nie czekają na nikogo więc parę osób wsiadało w biegu. Nie ma za to żadnej zasady bhp nie wsiadać do jadącego pociągu 🙂
Późnym popołudniem wysiadamy w Creel, miejscowości położonej na wysokości 2340 m n.p.m i zamieszkałej przez plemię Tarahumara, ale o tym żonka coś więcej napisze bo spodobały się jej kobity w kolorowych wdziankach na lokalną nutę.
Creel to przepięknie położona miejscówka z trasami pieszymi i rowerowymi więc następnego dnia wypożyczemy dwa górale i z mapką jedziemy zwiedzać okolicę. Miało być łatwo, choć dzień wczesniej po wyjściu z pociągu moją uwagę zwrócił koleś jadący góralem, umorusany po zęby, jakby wpadł cały w błoto. Teraz już wiemy czemu tak wyglądał bo u my po przejechaniu kilku km wyglądaliśmy całkiem podobnie. Trasa wiodła prze piaski i błota na zmianę, potem w górę po kamieniach a potem to samo tylko że mocno w dół. Trasa przepiękna choć czasamem mocno wymagająca, pewnie niejeden stracił tu kilka zębów.
Przyznam, że najbardziej zaimponowała mi żonka, bo zasuwała po trasie jak zawodowiec, czasem wyrwało jej sie tylko małe ‚aaaa’, ale śmigała po strumieniach i błocie ino pryskało.
Za chwilę wracamy na upalne wybrzeże, szukać nowych, ciekawych miejsc. Trochę się nie chce bo tutaj w górach przyjemne 25 stopni.
Tomek
I przerwa w Divisadero na małe co nieco. W takich prowizorycznych warunkach jedzonko wychodzi genialne!!!
A to juz na trasie rowerowej 🙂