Archiwum | Sierpień, 2013

El Chepe czyli kolejka z dreszczykiem

23 Sier

Na stacji oddalonej 5km od El Fuerte, gdzie zostawiliśmy naszego furacza, zjawiamy sie o 7:30, czyli idealne 45min przed odjazdem pociągu.

Jako że turystów niewielu (czytaj tylko my), a wydarzenie duże bo przecież pociąg to nie byle co, zjawia się lokalna telewizja i pierwsze co robi to przeprowadza z nami wywiad. Dobrze że małżonka wygadana i fotogeniczna to jakoś poszło 🙂

Pociąg o dziwo przyjeżdża punktualnie więc już po chwili mamy miejscówki i w wygodnych fotelach czekamy na wjazd w górki.

Trasa jest przepiękna. Jedziemy na skraju urwiska, tunelami i mostami, wszędzie piękna zieleń, na niższych partiach las tropikalny a wyżej pachnące żywicą lasy sosnowe. Trasa ciągnie sie przez 673km, a pociąg przejeżdża przez 37 mostów, 86 tuneli i wspina się na wysokość 2400 m n.p.m. Całościowa podróż w jedną stronę trwa 16h ale akurat my cześć płaskiej trasy pokonaliśmy samochodem.

W Divisadero, podczas 20min przerwy, mamy okazję spróbować miejscowych smakołyków, wprost z bazarka zbudowanego przy torach. Na szybko też mogliśmy podejść i zobaczyć Barranca del Cobre (Copper Canyon) a raczej jego kawałek. Kanion robi ogromne wrażenie więc tam jeszcze zawitamy po widoczki jak i smaki bo niestety nie udało się wszystkiego ogarnąć- panowie z pociągu mają żelazną zasadę że nie czekają na nikogo więc parę osób wsiadało w biegu. Nie ma za to żadnej zasady bhp nie wsiadać do jadącego pociągu 🙂

Późnym popołudniem wysiadamy w Creel, miejscowości położonej na wysokości 2340 m n.p.m i zamieszkałej przez plemię Tarahumara, ale o tym żonka coś więcej napisze bo spodobały się jej kobity w kolorowych wdziankach na lokalną nutę.

Creel to przepięknie położona miejscówka z trasami pieszymi i rowerowymi więc następnego dnia wypożyczemy dwa górale i z mapką jedziemy zwiedzać okolicę. Miało być łatwo, choć dzień wczesniej po wyjściu z pociągu moją uwagę zwrócił koleś jadący góralem, umorusany po zęby, jakby wpadł cały w błoto. Teraz już wiemy czemu tak wyglądał bo u my po przejechaniu kilku km wyglądaliśmy całkiem podobnie. Trasa wiodła prze piaski i błota na zmianę, potem w górę po kamieniach a potem to samo tylko że mocno w dół. Trasa przepiękna choć czasamem mocno wymagająca, pewnie niejeden stracił tu kilka zębów.

Przyznam, że najbardziej zaimponowała mi żonka, bo zasuwała po trasie jak zawodowiec, czasem wyrwało jej sie tylko małe ‚aaaa’, ale śmigała po strumieniach i błocie ino pryskało.

Za chwilę wracamy na upalne wybrzeże, szukać nowych, ciekawych miejsc. Trochę się nie chce bo tutaj w górach przyjemne 25 stopni.

Tomek

20130823-103615.jpg

20130823-103646.jpg

20130823-103817.jpg

20130823-103852.jpg

I przerwa w Divisadero na małe co nieco. W takich prowizorycznych warunkach jedzonko wychodzi genialne!!!

20130823-104034.jpg

20130823-104116.jpg

A to juz na trasie rowerowej 🙂

20130823-104157.jpg

20130823-104228.jpg

20130823-104316.jpg

Adios Baja, Viva Central Mexico

23 Sier

Z żalem rozstajemy sie z Baja California, bo choć sucha, pustynna i pełna kaktusów i kamieni, to z drugiej strony gościnna, pełna kolorowej salsy, pysznych tacos i świeżych kokosów podawanych na ostro, słodko, słono i musowo z limonką. A limonka tutaj to jak święty owoc, dodawana do wszystkiego i używana w dużych ilościach przez wszystkich. Przez nas teraz i też 🙂

Nie można nie wspomnieć o pięknych plażach, krystalicznej wodzie i słynnym Cabo San Lucas a raczej łuczku na końcu Baja, gdzie wody zatoki mieszają się z ogromnym Pacyfikiem. Przyznam szczerze, że nas najbardziej urzekło spokojne o tej porze roku La Paz, trochę artystyczne, trochę wielkomiejskie, z piękną promenadą, gdzie życie zaczyna się po zachodzie słońca.

Za nami 4000 mil, pora zatem zapakować furacza i nasze cztery litery na prom. Ostatnie spojrzenie na La Paz i wsród pijanej meksykańskiej gawiedzi spędzamy 7h rejsu po wodach zatoki. I ten krótki czas umila nam meksykańskie karaoke (dopisek Agaty: ja przy tym to mam cudowny głos) więc o drzemce raczej możemy zapomnieć.

Późnym wieczorem dopływamy do Topolobampo, kawałek jedziemy samochodem po czym zatrzymujemy sie na obrzeżach Los Mochis gdzie zamierzamy spędzić nockę w samochodzie, przy stacji benzynowej. Głupi pomysł bo z samochodu robi się sauna, 40 stopni czyli dokładnie tyle samo co na zewnątrz. A jak w końcu udało się zmrużyć oko na chwilę to zjawiła się policja i świecąc latarką prosto w oczy zapytała czy u nas jest wszystko w porządku. Po czym… spokojne sobie odjechała. Dziękujemy za troskę, o dalszym spaniu nie było mowy. Rano kawka na stacji ( plus że nie mieliśmy daleko), i w drogę do El Fuerte, skąd zabierze nas w góry jedna z najpiękniej położonych kolei świata, Ferrocarril Chihuahua Pacifico, dla przyjaciół i znajomych po prostu El Chepe 🙂

Tomek

Pyszne jedzonko

20130822-234919.jpg

Tu jeszcze żyło…

20130822-235306.jpg

Sławetny łuczek

20130822-235354.jpg

I magiczna jaskinia gdzie się wchodzi we dwójkę, wychodzi o jedno więcej 🙂 zobaczymy 🙂

20130822-235508.jpg

La Paz

20130822-235820.jpg

Żegnając Baja i w oczekiwaniu na nowe czyli El Chepe 🙂

20130823-000006.jpg

20130823-000038.jpg

O przemyśleniach w drodze

13 Sier

Za nami ponad 5000km. Po prawej stronie trasy widok na pole kaktusów, po lewej stronie widok na skały z kaktusami. Wjeżdżamy na szczyt wulkanu. Różnica poziomów od 0-1996 m n.p.m. Serpentyna jedna za drugą, zakręt na zakręcie i co chwile mijamy znaki ‚curva peligrosa’, czy ‚zona de curvas peligrosas’ 🙂

Raz po raz widać wygięte barierki i krzyż przy drodze. Akurat to nie dziwi wcale, biorąc pod uwagę że Meksykanie jeżdżą jak szaleni oraz fakt, że egzamin na prawko mają tylko z teorii. Praktyka wychodzi im w praniu, no i czasami się zdarza, że wychodzi przez barierki…

Tomek: No ale popatrz, przechlapane, tak sie tutaj spierdzielić z tej drogi. Lecisz przez barierki i nawet jak przeżyjesz, to wbijasz sie prosto w te kaktusy. Z dwojga złego już sam nie wiem co gorsze 🙂

I w sumie racja 🙂 bo wszystko jest dokładnie takie jak na tym filmiku z Miśkiem. A po podróży przez pustkowie Meksyku, teraz ten filmik bawi mnie podwójnie 🙂

Agata

20130812-215408.jpg

20130812-215447.jpg

20130812-215848.jpg

La frontera mexicana

11 Sier

Na spotkanie z Meksykiem byliśmy mentalnie przygotowani czyli wiedzieliśmy, że na granicy czeka nas masa papierkowej roboty: wymiana kasy na pesos, a to kwestia wizy amerykańskiej i meksykańskiej, a to pozwolenie na wprowadzenie samochodu do Meksyku, i na sam koniec ubezpieczenie samochodu w tym kraju. I chyba tyle.

Granica w Tijuanie jest jedną z najbardziej obleganych granic na świecie. Kolejka samochodów osobowych o 6 rano jest na min 5h, a dla pieszych wcale nie mniejsza. Kontrole, psy węchające za narkotykami i tego typu sprawy. Zatem plan był taki żeby zjawić sie na granicy wcześnie rano i cierpliwie czekać na swoją kolej.

Ale wiadomo, że teoria nijak sie ma do praktyki. A w praktyce było tak: jechaliśmy za innymi samochodami, pojawiły sie znaki na granicę z Meksykiem, przejechaliśmy spokojnie przez bramki, nikt po żadnej stronie ani na sekundę nas nie zatrzymał, a dwóch celników jakich przyuważyliśmy zamachało nam żeby jechać dalej i głowy im nie zawracać.

I patrzymy nagle- a tu Meksyk. Jesteśmy już w Meksyku. Granicę albo przekroczyliśmy bokiem albo nie wiem co, ale zasadniczo było lepiej niż w strefie Schengen. Nagle ni z gruchy ni z pietruchy pojawiły sie napisy po hiszpańsku, samochody jeżdżące w każdą stronę, brud, bałagan, hałas i ludzie przebiegający po autostradzie. Jednym słowem w Meksyku- meksyk!

Niby fajnie 🙂

W gąszczu autostrad i nieoznaczonych dróg znaleźliśmy sie w końcu na takiej, porwadzącej na południe Baja California. Cudnie. Tyle tylko ze po krótkiej wymianie zdań okazało sie, że jednak nie jest tak super. Bo:

a) jesteśmy w Meksyku nielegalnie bo nie mamy wizy
b) nasz samochód jest nielegalnie bo nie ma pozwolenia
c) jak nie odbijemy karty w paszporcie po amerykańskiej stronie granicy to za dwa dni, na papierze, rownież i tam będziemy nielegalnie

Takze zasadniczo wyszliśmy na tym jak Zabłocki na mydle. Trzeba było sie wrócić. A tu juz teoria rozlazła się kompletnie z praktyką. Drogi i znaki które niby były, meksykańscy celnicy którzy podobno płynnie gadają po angielsku, biuro-widmo gdzie można zarejestrować samochód i bank gdzie trzeba zapłacić za wszystko a który chyba w międzyczasie zmienił swoją siedzibę.

Ale za to było przepyszne tacos w budzie, która nigdy w życiu nie widziała kontroli sanepidu, oraz meksykanin co chciał pomóc a którego znajomy ożenił sie z Polka i który tak samo jest katolikiem jak Jan Paweł II.

Po jakimś czasie meksyku w Meksyku udało załatwić się połowę spraw. Podobno resztę można zrobić w La Paz do którego zmierzamy. Podobno, czyli o ile dobrze zrozumieliśmy meksykanskiego celnika, który strzelał hiszpańskimi słowami z prędkością kałasza.

A jeszcze pózniej sie okazało, że ‚Podobno’ będzie motywem przewodnim wycieczki 🙂

Agata

20130810-224752.jpg

20130812-220005.jpg

Furmanka

2 Sier

Logiczne pytanie nasuwa sie samo: a dlaczego nie kupiliście samochodu w Nowym Jorku i od razu nie pojechaliscie nim do San Diego? Noooo… Bo chcieliśmy tak
zrobic, tak by było najlepiej. Ale po 11 września 2001 roku zostało zmienione prawo stanowe NY utrudniające zycie wszystkim po kolei, za wyjątkiem terrorystów. Aby zarejestrować samochod w urzędzie miasta NYC należy miec uzbierane 6 pkt. A punkty sa przyznawane za dowody tożsamości. Jak sie jest obcokrajowcem takim jak my, to przy pomyslnych wiatrach, łącznie z wykorzystaniem mojej karty bilbiotecznej (?!) udało nam sie uklecic…4pkt. Dalej nie przeszło. Bo potwierdzenie tożsamości i udowodnienie, ze nie jest sie zamachowcem to w Nowym Jorku rzecz święta. Tak jakby każdy terrorysta przed wysadzeniem sie w samochodzie szedł ubezpieczyć pojazd i miał jeszcze za to zapłacić 100 zielonych za tablice rejestracyjne. Wiadomo ze tak nie zrobi. Ale kobicie w okienku nie da sie wytłumaczyć ze to troche bez sensu wiec spasowalismy i zaczęliśmy przeglądać na necie które prawo stanowe jest laskawsze dla turystów. No i okazało sie, ze w Illinois. Dalej kolega kolegi który nam pomoże, potem ze to w sumie i tak po trasie pociągu którym chcieliśmy jechać wiec stad sumarycznie wyszło tak, ze 1 sierpnia o 10:30, po 19h jazdy doklekotalismy sie do wietrznego miasta…

Tomek: Bo wiesz, ze bedziesz prowadzić?
Agata: Nie no prosze cie, po Stanach to i nawet ja sie skusze! Zreszta pierwszy raz na automacie, dam radę!
Tomek: No… Ale tu przepisy ruchu drogowego sa troszke inne, wiesz?
Agata: ?!
Tomek: Bo jak np dojeżdżasz do skrzyżowania, i przy każdym wjeździe na skrzyżowanie jest znak stop, to kto ma pierwszeństwo?
Agata: Ja 🙂

Takze przepisy ruchu drogowego mieliśmy obstukane zawczasu. Pozostało tylko odebrać samochod.

A to poszło jak po maśle- okazało sie ze wlasciciel Meksykanin taki sam fachowiec-kombinator jak wszędzie, oszukał nas i przestawil licznik o skromne 200 000 mil, ze miał nabić klimatyzację a zrobił to przyjaciel kolegi naszego kolegi co pod Chicago mieszka, ze tlumik naprawiony na duct tape jednak nie pociagnie, i ze za skromne 320 zielonych przy tacos i muzie Meksykanie wymienia od ręki. I ze za 10min jazdę bez tablic zatrzyma nas policja, która z niedowierzaniem oglądając nasze międzynarodowe prawo jazdy spasuje i każe pokazać polskie plus paszport 🙂

Ale za to w urzędzie faktycznie poszło bezproblemowo. 10 min i mamy tablice oraz przepisany na nas samochod. Kolejne pare chwil i juz jestesmy właścicielami OC. Bak do pełna, mapa drogowa USA w reku i już. Saszetka z pieniędzmi świeci pustką ale gęby nam sie cieszą bardzo.

Może nocka w jakimś amerykańskim motelu, a może jakieś piwko na campingu, tak czy inaczej żegnamy dzisiaj piękne Chicago (a chyba spodobało nam sie bardziej niż Nowy Jork) i ruszamy przed siebie!

Agata

20130802-151431.jpg

20130802-151500.jpg