Archiwum | Wrzesień, 2013

Meksyk/Gwatemala czyli podwójny Meksyk

28 Wrz

W przewodniku radzili żeby być na granicy z samego rana, bo może być różnie i wtedy formalności lubią sie przedłużać. Tylko, że nie musieli aż tak złorzeczyć 🙂

***

Mekykański Celnik: 295 pesos za opuszczenie Meksyku. Proszę pójść odbić paszport i zdać wizę.
Agata: A trzeba oddawać? My do Gwatemali tylko na chwilkę, potem wracamy, a ta wiza jest ważna do lutego 2014.
MC: Tak, ma pani oddać bo opuszcza pani kraj.
A: A potem jak wrócę i ponownie będę chciała opuścić kraj to znowu mam zapłacić wyjazdową opłatę 295 pesos?
MC: Tak. No chyba że bedzie pani w kraju do 7 dni.
A: 7 dni… Cancun, Kuba i znowu Cancun w 7 dni…

***

Czyli bulić trzeba, na wizach państwo może dobrze zarobić. Ale i nie tylko na tym 🙂

***

Gwatemalski Celnik: Pan podjedzie bliżej, odkażające pryskanie samochodu jest obowiązkowe.
Tomek: A za ile to pryskanie wodą?
GC: 18 quetzali.

***

Wyjechaliśmy z Meksyku. Częściowo zajechaliśmy do Gwatemali. Przed tudzież już w Gwatemali wbili nam pięczatki wjazdu. Pozostało zorganizować papiery na samochód.

***

Gwatemalski Celnik: Dokumenty do samochodu plus paszport i prawo jazdy osoby na którą pojazd jest zarejestrowany. Plus kopie każdej rzeczy.
Agata: Proszę bardzo.
GC: A gdzie jest amerykański title samochodu?
A: Nie mam, nie zdążyli mi podesłać pocztą przed wyjazdem.
GC: Musi być title. Bez tego nie dostanie pani dokumentów na samochód.
A: Ale ja nie mam title. Kupiłam samochód w sierpniu, w sierpniu opuściłam Stany Zjednoczone, title przysyłają pocztą do dwóch miesięcy więc jeszcze go nie mam.
GC: Ma być title.
A: Ale samochód jest mój. Wszystkie dokument jakie mam to potwierdzają, więc nie jest kradziony, to w czym jest problem?
GC: W tym żeby uzyskać pozwolenie na wjazd samochodem ma być dostarczony title.
A: No tak, ale ja go nie mam, mi go jeszcze nie wydano…

***

Chwile pózniej zebrała sie grupa trzech gwatemalczyków co postanowili mi pomóc, i zaczęli pertraktować z kobitą.

***

Gwatemalczyk: Momentito. Niech pani da mi te dokumenty…

***

Momentito trwało godzinę. Po drugiej zjawił sie brat kolegi i powiedział ‚momentito’

***

Kolejne momentito trwało następna godzinę. Siedziałam w poczekalni biura celnego i patrzyłam jak paru gwatemalczyków raz po raz stara sie kobicie coś wytłumaczyć. Ta pózniej gdzies dzwoniła, chodziła w te i we wte, pytała kolegi i scenka rodzajowa spokojnie trwała dalej. W międzyczasie po drugiej stronie biura celnego…

***

Tomek: A pan skąd jest?
Peruwianczyk: Z Peru, ale 15 lat w Stanach byłem, właśnie samochodem do domu wracałem ale utknąłem tu.
T: A co sie stało?
P: Wyjechałem z Meksyku więc skasowali mi pozwolenie na samochód w Meksyku. W Gwatemali powiedzieli mi że moje gwatemalskie pozwolenie jest nieważne i że mnie nie wpuszcza. Do Meksyku nie mogę wrócić bo jak skasowałem tamto to teraz nowego mi nie chcą dać. Więc tkwię tutaj między granicami i próbuje pozbyć się tego samochodu.
T: ?! A długo tu pan już czeka?
P: Pare dni.
T: Ktoś chętny żeby kupić auto?
P: Nikt.
T: I co pan robi w międzyczasie?
P: Nic. Siedzę sobie tutaj i nic nie robię.

Zupełnie jak w filmie Terminal. Tyle tylko że na żywo.

***

Momentito 3 godzina poźniej…

Agata: Chyba nie dostaniemy pozwolenia na samochód…
Tomek: Dobra, nie chcą nas drzwiami to wejdziemy oknem. Jak nie tu to pojedziemy na inne przejście graniczne… A słyszałaś historię tego Peruwiańczyka?
A: Tak, popłakałam sie ze śmiechu. Żebyśmy my tak nie skończyli 🙂
T: Pytałem też po co tu tak wożą drewno między Meksykiem a Gwatemala. Po każdej stronie busz, z drewnem nie problemu.
A:I?
T: Peruwiańczyk nie wiedział. Celnik gwatemalski też nie ale zupełnie go to nie zastanowiło, ani razu. Lubią se wozić to niech wożą 🙂

***

4 godzina…. Nic z tego, nie wpuszcza nas, kobita sie zaparła. Postanowiliśmy spróbować innym przejściem granicznym. Ale najpierw trzeba było wjechać ponownie do Meksyku…

***

Meksykański Celnik: Pryskanie samochodu, obowiązkowe. 25 pesos.
Agata: Ale my nie wjechaliśmy do Gwatemali, może by się obyło bez pryskania?
MC: W ogóle nie wjechaliście? Pani pójdzie do tamtego celnika i z nim pogada. Zobaczymy.
Drugi Meksykański Celnik: Kontrola samochodu obowiązkowa. Co to jest?
Agata: Moje śniadanie…
DMC: Nie można przewozić jedzenia z Gwatemali. Konfiskujemy.
Agata: Ale myśmy nawet tam nie wjechali! Nie wpuścili nas…
Tomek: Rzodkiewki kupione w Tapachuli. Meksykańskie rzodkiewki.
DMC: W ogóle nie wjechaliście do Gwatemali? Ok… Ale to musicie pójść to okienka i wizę sobie załatwić, ponownie podsteplować pobyt, zobaczymy co tam wam powiedzą. Czyli to dobre meksykańskie rzodkiewki co?
Agata: Tia, dobre meksykańskie rzodkiewki…

***

Z Panią Celniczką poszło w miarę gładko. Potem pojechaliśmy 40km dalej, do drugiego przejścia granicznego. Tam było kolejne tłumaczenie dlaczego skoro dzisiaj wjechaliśmy do Meksyku to dzisiaj też chcemy wyjechać i jakim cudem mamy wbitą pieczątkę pobytu w Gwatemali skoro jeszcze tam nie wjechaliśmy i jesteśmy przed granicą. Potem oczywiście było kolejne pryskanie samochodu, kolejna opłata czy sie stoi czy sie leży celnikowi sie należy i już, byliśmy w Gwatemali. Skromne 5 godzin później.

Przy kolejnych granicach okazało sie że przy podróży samochodem parę godzin na granicy to taki absolutny standard. Trzeba było się wyluzować i cierpliwie czekać. W końcu granica to nie zając, nie ucieknie. A już celnik tym bardziej 🙂

Ciudad de Mexico

15 Wrz

Miasto Meksyk. To między innymi dom dla najbogatszego człowieka na świecie, lidera meksykańskiego rynku telekomunikacyjnego Carlosa Slima. Jego majątek szacuje się na bagatela 72,1 miliarda dolarów. Jak można się domyśleć, reszta mieszkańców stolicy żyje za dużo mniejsze pieniądze i w znacząco gorszych warunkach. A stolica mieszkańców ma sporo. Oficjalnie, tych zliczonych jest 20 milionów. Do tego dochodzi 10 milionów którzy nie widnieją w statystykach. I na sam koniec trzeba do sumki doliczyć kolejne 10 milionów które codziennie dojeżdża do miasta w celach zarobkowych. Czyli sumarycznie, każdego dnia, w jednym miejscu przebywa około 40 milionów ludzi, cała Polska w jednym miejscu. Kompletnie nie do ogarniecia w liczbach, to trzeba po prostu zobaczyć.

A co te liczby oznaczały dla nas? Chociażby to, że już na 190km przed miastem, na trzypasmowej trasie jechaliśmy w ciągłej fali samochodów. A od 30km przed zaczął sie już normalny korek. Samochody są wszędzie todzież żeby to jakoś ogarnąć, w mieście Meksyk obowiązuje zasada ‚no hay circula’. Jednego dnia w tygodniu, samochody których nr rejestracyjne kończą sie na dane liczby w ogóle nie mogą poruszać sie po drodze. Plus w każda sobotę tygodnia są dodatkowe przepisy chociażby np takie że samochody starsze niż 10 lat też nie mogą jeździć. W która sobotę to obowiązuje nie ma znaczenia, teoretycznie w czwartą każdego miesiąca ale policjant który nas zatrzymał był przekonany do swojej wersji i nie za bardzo było z kim dyskutować. Chwała że lało, więc deszcz i łamany hiszpański pomogły nam zejść z kwoty mandatu z 6000 do 700 peso. Łapówki oczywiście 🙂

Samo miasto jest brudne, śmierdzi spalinami, śmieciami, fekaliami i wieloma innych rzeczami. Do tego zapach przypraw, egzotycznych owoców, przepysznego smażonego jedzenia oraz świeżo palonej kawy. Stolicę albo sie kocha albo nienawidzi. Nam oczywiście sie spodobało. Kontrast jest niesamowity, szare centrum historyczne, kolorowe Coyocan, klimatyczna Roma a w to wszystko typowo zachodnie centra biznesowe z wieżowcami, palemkami i fontannami. Sztuka i kultura na poziomie miesza się z bazarowym badziewiem. Młodzi Meksykanie w garniturach lub amerykańskich jeansach przemykają pomiędzy rdzenną ludnością Maya oraz grupami zagubionych gringos. W centrum historycznym budynki rządowe a przy nich, za dnia, sporo pań do towarzystwa, niektóre równie historyczne co i centrum. Strajkuje się tutaj o wszystko i nam te strajki troszke pokrzyżowały plany, a pole namiotowe 20 000 strajkujących zasłoniło nam widoczki. Cały kraj jest konserwatywny, katolicki a jedno miasto-dystrykt zalegalizowało związki homoseksualne i jest dużo bardziej liberalne w wielu kwestiach niż reszta kraju.

Jednym słowem w mieście Meksyk można znaleźć wszystko. My po paru dniach sie ogarneliśmy w tej metropolii i swobodnie zaczęliśmy sie poruszać po, jak sie pózniej okazało, żenująco małym skrawku 🙂

Nie mogliśmy się tylko przyzwyczaić do masy ludzi która wylewała się zewsząd. Chociażby sam przejazd metrem to już jest przeżycie. Z metra dziennie korzysta około 4 milionów pasażerów. Jest jednym z najtańszych metr na całym świecie bo przejazd kosztuje raptem 80gr. Za każdym razem jak nim jechaliśmy mieliśmy wrażenie że nie ma czegoś takiego jak godziny szczytu. Dziki tłum jest o każdej porze. Ludzie wybiegają falą z waganików, wypychani przez tych co są z tyłu po czym na takiej samej zasadzie druga fala jest wpychana do środka. Maszynista nie czeka aż wszyscy wsiądą bo mógłby tak czekać całe życie, po prostu otwiera drzwi i po jakimś czasie je zamyka, kto zdąży wsiąść czy wysiąść ten ma szczęście a ci co zostali przytrzaśnięci w drzwiach muszą sobie jakoś poradzić. Więc momentami było wesoło. O tyle dobrze że metro bardzo często kursuje, od 30 sekund do 2 minut wiec praktycznie jedzie jeden wagonik za drugim. Do tego samochody, autobusy, trolejbusy, riksze, tuk tuki, rowery, motory, konie i już, całe miasto jakoś się przemieszcza 🙂

My zobaczyliśmy te standardowe miejsca bo na więcej nie mieliśmy już siły, miasto Meksyk jest na lata zwiedzania żeby naprawdę je poznać. Jak niewiele zobaczyliśmy okazało sie kiedy wyjeżdzaliśmy do Teotihuacan. O 5 rano, ze wzgórz centrum mogliśmy zobaczyć gdzie są slumsy i gdzie mieszka ta większość ludzi. O warunkach nie będę wspominać bo łatwo sobie je wyobrazić ale slumsy ciągną sie po horyzont i dalej, a miasto w nocy świeci sie jak choinka. I korek. Ogromny sznur samochodów o 5 rano, zupełnie jak łańcuch dookoła tejże choinki.

Przyznaję że trochę odetchneliśmy wyjeżdżając z miasta. Brakowało nam świeżego powietrza, spokoju i prywatności. Ale to oczywiście nie oznacza że za jakiś czas byśmy tam nie wrócili. A i owszem, bardzo chetnie, na spokojnie przyswajając kawałeczek po kawałeczku. Na raz Ciudad de Mexico potrafi troszkę przytłoczyć…

***

Jakiś czas pózniej dorwałam w księgarni amerykańskie wydanie National Geographic, numer z sierpnia 1984. Dla mnie unikat bo raz ze wydanie jest młodsze ode mnie raptem o pół roku to dwa, poświęcone jest właśnie stolicy kraju, tego jak sie rozrasta, jak sobie nie radzi z bieżącymi problemami i jakie stoją przed nim wyzwania. Niesamowite jest to że 29 lat później miasto ma dalej podobne problemy, a rokowania odnośnie rozrostu miasta sie sprawdziły. Zdjęcia w magazynie to dokładnie to samo co widzieliśmy na żywo. W roku moich urodzin napisali o mieście Meksyk, przeznaczenie że musiałam tam pojechać 🙂

A wisieńką na torcie było to, że mogłam zobaczyć dokładnie to samo co ktoś kiedyś starał się poznać i zrozumieć, i to ponad ćwierć wieku temu.

Agata

20130914-232502.jpg

20130914-232535.jpg

20130914-232559.jpg

20130914-232618.jpg

20130914-232643.jpg

20130914-232709.jpg

20130914-232732.jpg

20130914-232753.jpg

20130914-232815.jpg

20130914-232839.jpg

20130914-232855.jpg

20130914-232912.jpg

20130914-232929.jpg

20130914-232958.jpg

20130914-233017.jpg

20130914-233033.jpg

20130914-233052.jpg

20130914-233119.jpg

20130914-233200.jpg

20130914-233223.jpg

20130914-233234.jpg

A co tam panie w pogodzie słychać?

3 Wrz

Agata: Mży mży. W nocy burza, teraz mży mży. Chwała że tylko to, bo bez klimy, w tej temperaturze nie wiem jak miałabym jechać z zamkniętymi szybami…
Tomek: Luz. Nie mży mży tylko kapie z drzew. Przyroda tu bujna, jest z czego kapać. Zaraz sie przejaśni.

Godzinę pózniej…

Agata: Co z tym przejaśnianiem się? Wycieraczki już nie wyrabiają od tego słońca…widzisz w ogóle gdzie jedziesz?
Tomek: Nie widzę.
Agata: A widzisz! Co innego wiedzieć co to jest deszcz tropikalny a co innego to przeżyć. Leje sie jak z wiadra. Gorzej że przy zamkniętych oknach nie ma czym oddychać…

Więc na wybrzeżu jest ukrop i leje raz na jakiś czas. I ktoś coś wspominał o trzęsieniach ziemi, że podobno tam gdzie zmierzaliśmy były. Jako że nasz plan podróży to brak planu, sprawdziliśmy pogodę i stwierdziliśmy że w centrum kraju jest przyjemne dwadzieścia parę stopni i pada troszkę mniej. A nawet jak pada to w tych warunkach lepiej być w mieście niż na plaży. Szybka decyzja, i dzień poźniej zamiast dalej w dół wybrzeżem jechaliśmy w kierunku Guanajuato.

Agata

Mazatlan i Puerto Vallarta

3 Wrz

Od miasta Mazatlan zaczął się klimacik kolonialny. Piękne budynki, kamienice i klimatyczne uliczki. Wszystko tak zachęcające, że w Mazatlan, w restauracji na jednej z licznych ‚plaza’ zostaliśmy na troszkę dłużej. Przy una margarita (myu fuerte) i krewetkach w kokosie z sosem mango mogliśmy poogladać sobie miastowych bawiących sie przy meksykańskiej muzie na żywo.

Drineczek? 🙂

20130902-204237.jpg

Droga do Puerto Vallarta, już zapowiada się pięknie!

20130902-204502.jpg

Kokosik na drogę?

20130902-204539.jpg

Potem pojechaliśmy do Puerto Vallarta, do miasta które śmie nazywać się Perłą Pacyfiku. I ma pełne prawo do tego tytułu. Zostaliśmy tu na parę dni, tak bardzo nas to miejsce oczarowało. W mieście jest i plaża na której odpoczywaliśmy, leżąc plackiem i łapiąc opaleniznę (wiem że to zabrzmi śmiesznie ale tego typu wakacje są mocno wyczerpujące 🙂 Są i wspaniałe domy położone na wzgórzu, otoczone stromymi uliczkami, po których chce się błądzić bez końca. Co więcej, domy zbudowane są na bazie kwadratu, z centralnie położonymi palmowymi ogrodami. Do tego miasto ma wspaniałą promenadę, liczne restauracje przy niej, i widok na taki zachód słońca, że naprawdę zapiera dech w piersiach. Miasto posiada wszystko- klimat, plażę, cywilizację, oddalone o godzinę jazdy górki, dzikie i osamotione plaże chwilkę od centrum, masę sklepów, drogie restauracje, luksusowe hotele, stragany z lokalną pyszną żywnością i… w sumie można wymieniać bez końca. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Do tego czyste powietrze i czyste, uprzątnięte ulice co w Meksyku może mocno zdziwić 🙂

My dodatkowo mieliśmy szczęście (tudzież pecha) bo byliśmy tam poza sezonem. Dla nas oznaczało to tańsze hotele, wszędzie wolne miejsca i możliwość włażenia gdzie się chce bez uprzedniej rezerwacji. Dodatkowo, jako nieliczni gringos byliśmy często zapraszani na degustacje tequili i łatwo było wyjść z takowej na czterech nogach bez wydania peso. Minus taki że zaczepiali nas wszyscy z częstotliwością raz na minutę, no i że brali nas za bogatych Amerykanów. Aż żal że nimi nie jesteśmy bo drugiego dnia w Puerto Vallarta zaczęliśmy przeglądać tutejszy rynek nieruchomości z marzeniem kupienia małego, palmowego m3. Cena wyjściowa 250 000usd od razu sprowadziła nas na ziemię…

Ale kto wie? Puerto Vallarta to miasto do którego na pewno warto powrócić i to nawet nie jeden raz!

Tomek

20130902-204648.jpg

20130902-204711.jpg

20130902-204751.jpg

20130902-204814.jpg

20130902-204832.jpg

20130902-204844.jpg

20130902-204859.jpg

20130902-204920.jpg

20130902-204936.jpg

20130902-205003.jpg

20130902-205035.jpg

20130902-205057.jpg

Tarahumara

2 Wrz

Tarahumara lub Raramuri, czyli ci co biegają szybko. To plemię zamieszkujące Barranca del Cobre i ludzie których mogliśmy poobserwować będąc w Creel. Najłatwiej rozpoznać kobiety, bo ubrane są w jaskrawe spódnice i bluzki, z ramionami przykrytymi równie kolorową chustą. Mężczyźni ubrani są bardziej po naszemu, ale zarówno panie jak i panowie noszą bardzo charakterystyczne sandały, czyli skórzane paski przyłatane do podewszy i zawijane w charakterystyczny sposób dookoła palców u stopy.

Plemię znane jest z umiejętności przebiegania bardzo długich dystansów bez najmniejszej zadyszki. Długich, czyli mam na myśli bieg około 20h non stop. Nawet dzisiaj, raz do roku w miejscowości Urique odbywa sie ultra maraton, czyli 70 km bieg poprzez tereny Barranca del Cobre. Nie trzeba wspominać, że wyposażeni w przestarzałe sandały (opcja na wypasie ma podeszwę z gumy) Tarahumara wyprzedza na miękko tych ‚odpowiednio’ przygotowanych w Adidas, Asics i tym podobne.

Mimo stałego napływu turystów którzy nawiedzają region, odnieśliśmy wrażenie, że Tarahumara są mocno odizolowani od otaczającej ich rzeczywistości. Mają inna kulturę, inny język i nawet po hiszpańsku znają tylko parę słów. Mieszkają w okropnej biedzie, w chatkach skleconych z dykty, albo w domach wykutuch w skałach. Zarabiają sprzedając piękne rekodzieła, głównie plecione kosze lub drewniane ozdoby.

Do nas biegły głownie dzieci i od razu padało słowo ‚kup’, lub ‚peso’. Tylko te dwa słowa, żadnego innego. Małe dziewczynki potrafiły natarczywie stać przy nas przez dłuższy czas, starając się wymusić w jakimś stopniu pieniądze. Dorośli natomiast przenikali przez miasteczko, uciekając przed obiektywem aparatu i jego właścicielem- gringo. Musielibyśmy zostać na dłużej w Creel, żeby bardziej zrozumieć i poznać ludzi Tarahumara, a na to niestety nie mogliśmy sobie pozwolić.

Zdjęcia poniżej sa zrobione mimo chodem. Tak, że niby nikt nie miał aparatu. Inaczej niestety się nie dało.

Agata

20130901-222246.jpg

20130901-222329.jpg

20130901-222405.jpg

20130901-222442.jpg

20130901-222506.jpg

20130901-222546.jpg

20130901-222639.jpg